DRUGA ODEZWA FUTURYSTYCZNA: ZGAŚMY BLASK KSIĘŻYCA

Od lewej: Decio Cinti, Luigi Russolo, Armando Mazza, Filippo Tommaso Marinetti, Paolo Buzzi, Umberto Boccioni

1

„Hej, wy! Poeci przeklęci, futurystyczni towarzysze broni! … Hej! Paolo Buzzi, Palazzeschi, Cavacchioli, Govoni, Altomare, Folgore, Boccioni, Carrà, Russolo, Balla, Severini, Pratella, D’Alba, Mazza![1] Wynieśmy się z tego Paraliżu, zrównajmy z ziemią Podagrę i połóżmy wielką Kolej wojskową na zboczach Gorisankaru[2], dachu tego świata!”

Wszyscy miarowymi, żwawymi krokami opuszczaliśmy miasto wyszukując wszędzie przeszkody do pokonania, co mogło wyglądać, jakbyśmy chcieli tańczyć. Dookoła nas, jak też w głębi naszych dusz, wirowało wśród winno-kolorowych obłoków starożytne, bezmiernie odurzające europejskie słońce… I praskało nasze oblicza swą ogromną, szkarłatnie płonącą pochodnią, po czym eksplodowało i usunęło się w nieskończoność.

Kłęby nieznośnego pyłu; oślepiająca mieszanina siarki, potasu i krzemianów dostrzegana przez ogromne okna Absolutu! Fuzja nowej kuli słonecznej, która wkrótce rozgorzeje na oczach wszystkich!

„Tchórze!” Krzyknąłem, odwracając się w stronę stłoczonych pod nami mieszkańców Paraliżu, wyglądających jak masa ożywionych pocisków, gotowych do załadowania dla naszych armat przyszłości.

„Bezwartościowe mięczaki! Patafiany! Co tak się wydzieracie, jak koty obdzierane żywcem ze skóry?… Boicie się, że podpalimy wasze nędzne rudery?… Póki co tego nie robimy!… Ale przecież musimy się jakoś się ogrzać w przyszłą zimę!… Na razie wystarczy nam wysadzanie w powietrze starej tradycji, niczym zburzenie za sobą mostu!… Wojna, powiadasz?… No cóż, tak, w rzeczy samej; to nasza jedyna nadzieja, nasza racja bytu, nasze jedyne pragnienie!… Tak, wojna!… Przeciwko waszemu typowi ludzkiemu, bo nie wymiera zbyt szybko; a także przeciwko wszystkim innym śmierdzącym leniom, którzy stają nam na drodze!

Tak, nasze własne ciała domagają się wojny i pogardy dla kobiet[3], gdyż obawiamy się ich błagalnych ramion owijających się wokół naszych nóg, gdy postanowimy wyruszyć!… Jakimż to prawem do nas dysponują kobiety lub, jeśli o to chodzi, jakiekolwiek osoby pozostające w swoich domach, kalecy, chorzy i ci wszyscy siewcy ostrożności? Po stokroć wolimy gwałtowną śmierć[4] od przyzwolenia, aby bojaźliwe życie zostało rozdarte przez te ich ponure, skarlałe obawy, nieprzespane noce oraz koszmary straszne; i wychwalamy ją jako drapieżną bestię, która idealnie pasuje dla człowieka.

Żądamy, aby nasze dzieci nieskrępowanie podążały za swoimi zachciankami, brutalnie przeciwstawiając się starości i szydząc z wszystkiego, co przez czas zostało uświęcone!

Zakładam, że to was szokuje? Sprawia, że buczycie i gwiżdżecie? Mówcie głośniej!… Nie słyszałem, co się stało! Głośniej! Że co? Że jesteśmy ambitni?… No pewnie, że tacy jesteśmy! Tak, jesteśmy ambitni, bo nie chcemy ocierać się o wasze brudne skóry, cuchnące, szare bydło, którym jesteście, człapiące wzdłuż wytartych z czasem ścieżek tego

Świata!… Ale „bycie ambitnym”, to nie jest do końca właściwe określenie! Tak naprawdę jesteśmy szalonymi, młodymi artylerzystami… I choćbyście tego nie lubili, będziecie musieli przyzwyczaić się do huku naszych dział! Co tam mówicie?… Że jesteśmy obłąkani?… Fantastycznie! W końcu to powiedzieliście, dokładnie to, czego się spodziewałem!… O tak, to jest właściwe określenie!… Ale miejcie się na baczności, gdy używacie tak cenne słowa, i czym prędzej wracajcie do szeregu, aby je skryć w swych najbardziej strzeżonych skarbcach! Będziecie żyć przez wieki z tą niepewnością, jak to jest być szalonym[5]… Powiadam wam, świat jest przytłoczony mądrością!… 

I właśnie dlatego afirmujemy dziś konsekwentne, codzienne bohaterstwo[6], zamiłowanie do całkowitej brawury, rutynową pasję, bezgraniczne oddanie się szałowi życia… 

Proklamujemy zanurzenie się w mroku śmierci pod obojętnym wzrokiem Absolutu… Sami damy tego przykład oddając się dzikiej Szwaczce Wojny[7], która, gdy tylko nas obszyje w piękne, lśniące w słońcu szkarłatne mundury, namaści też nasze włosy – uczesane już płomiennymi strzałami… Dokładnie tak samo, jak ciężki letni wieczór rozmazuje na polach świetlików olśniewający taniec.

Mężczyźni muszą codziennie odnawiać w sobie brawurową dumę!… Grając w kości muszą rzucać na szalę swoje życie, nie oglądając się na oszukującego krupiera, czy też ruch kostek. Muszą stać z opuszczonymi głowami na ogromnym, zielonym dywanie wojny, nabierając kształtu[8] pod palącym żarem słońca. Czyż nie dostrzegacie, że priorytetową koniecznością jest, aby dusza udzieliła ciału chrztu ognia, wysyłając to ciało[9], niczym okręt wojenny, przeciwko wrogowi, wrogowi odwiecznemu[10], którego, jeśli jeszcze nie istnieje, musimy wymyślić!?…

Spójrzcie tam w dół, na te miliony łodyg kukurydzy ustawionych w szyku bojowym… Przepełnione duchem wojsko z zaostrzonymi bagnetami, te łodygi kukurydzy, które wychwalają moc tkwiącą w chlebie przemienianym w krew, by sięgnąć najwyższych niebios. Krew, o czym powinniście wiedzieć, nie ma ani wartości, ani blasku, dopóki nie zostanie uwolniona za pomocą żelaza lub ognia z więzienia tętnic! A my nauczymy wszystkich uzbrojonych żołnierzy na Ziemi, jak należy przelać ich krew… Lecz przede wszystkim musimy oczyścić wielkie koszary, w których pełno jest insektów, czyli was!… Nie potrwa to długo… Póki co, wszy, możecie ponownie wrócić, przynajmniej dziś wieczorem, do swych brudnych łóżek tradycji, w których my już nie chcemy spać!”

Gdy odwracałem się od nich, zdałem sobie sprawę z tkwiącego w plecach bólu, pochodzącego od wieloletniego targania w wielkiej czarnej sieci moich słów tych półtrupów, z tych ich śmiesznym, rybim blaskiem, złowionych pod ostatnią falą światła, którą wieczór pchał ku szerokiej rafie mego czoła.

2

Miasto Paraliż, z tym swoim skrzeczącym kurnikiem, daremną dumą ze swych popękanych kolumn, pompatycznymi kopułami, pod którymi rodzą się marne posągi z komicznym dymem papierosowym unoszącym się nad wątłymi murami obronnymi, które nie wytrzymałyby nawet podmuchu wiatru… blaknie za naszymi plecami, kołysząc się w rytmie naszych szybkich kroków.

Kilka kilometrów przede mną ukazał się nagle moim oczom szpital psychiatryczny, położony wysoko na pięknym, zaokrąglonym wzgórzu, które zdawało się biec kłusem niczym źrebak.

„Bracia”, rzekłem, „odpocznijmy ostatni raz, zanim zaczniemy budować wielką Kolej Futurystyczną!”

Położyliśmy się w cieniu Pałacu Żywych spowici bezkresnym szaleństwem Drogi Mlecznej, i wtem ucichło łomotanie wielkich, kwadratowych młotów czasu i przestrzeni… lecz Paulo Buzzi[11] nie mógł zasnąć, gdyż jego zmęczone ciało drżało nieustannie pod wpływem ukłuć trujących gwiazd, które nas zewsząd atakowały.

„Kolego!” mruknął. „Przegoń te pszczoły, które brzęczą wokół karmazynowej róży mej woli!”

Wówczas zasnął w wizjonerskim cieniu tego Pałacu pełnym fantazji, z którego rozlegała się melodia wiecznej radości.

Enrico Cavacchioli[12] drzemał i mówił przez sen: „Czuję, jak moje dwudziestoletnie ciało staje się coraz młodsze!… Wracam do swojej kołyski już jako dziecko… Wkrótce ponownie wejdę do łona matki!… Więc będę mógł robić, co tylko zechcę!… Mam ochotę zniszczyć jakieś cenne bibeloty… Miasta zrównać z ziemią, unicestwić tłumy ludzi!… Ujarzmić wiatry i trzymać je na smyczy… Pragnę sfory wiatrów, szybkich jak charty, by polować na napuszone, wąsate chmury.”

Odgłos śpiących mych przyjaciół był jak rozchodzący się wzdłuż wybrzeża sen potężnego morza. Lecz nieograniczona energia świtu przelewała się już znad gór, w taki oto hojny sposób noc rozlała wokół nas swoje wonie i wspaniałą rosę. Paolo Buzzi, brutalnie obudzony falą obłędu, wił się jakby był ogarnięty męką koszmaru.

„Słyszysz westchnienia Ziemi?… Skręca się ona z bólu od tego przerażającego światła!… Zbyt wiele słońc pochyliło się nad jej bladym łożem boleści! Musimy pozwolić jej spać! Niech jeszcze śpi! Na zawsze!… Dajcie mi chmury, stosy chmur, by zakryć jej oczy i łkające usta!”

Po tych słowach Słońce zaoferowało nam swoje lśniące, czerwone koło ognia z odległego horyzontu.

„Wstawaj, Paolo!”, krzyknąłem. „Chwyć to koło!… Ogłaszam cię kierowcą świata!… A jednak, niestety, czuję obawę! Nie sprostamy misji Kolei Futurystycznej! Nasze serca są wciąż przywiązane do tych wszystkich bezużytecznych śmieci: pawich ogonów, sztywnych wiatrowskazów kogucich, nadętych chusteczek perfumowanych!…[13] Nie wypędziliśmy jeszcze ze swoich głów zgubnych mrówek mądrości… Potrzebujemy szaleńców!…. Chodźmy i uwolnijmy ich!”

Podeszliśmy do ścian skąpanych w radości słońca, omijając złowrogą dolinę, gdzie w bezużytecznej pralni Czystości, oczyszczonej już z wszelkiego brudu logiki, trzydzieści zgrzytających dźwigów metalowych podnosiło wózki pełne parującej bielizny.

Przy drzwiach budynku pojawiła się para nieprzejednanych psychiatrów. Jedyne, co miałem w dłoniach, to lśniący reflektor samochodowy i to właśnie dzięki jego jasnej, mosiężnej obudowie spowodowałem ich śmierć.

Obłąkani ludzie, bez płaszczy, półnadzy, tłumnie wylegają tysiącami, strumieniami, aby odmłodzić pomarszczoną twarz Ziemi oraz przywrócić jej trochę kolorytu.

Niektórzy z nich natychmiast zapragnęli władać błyszczącymi dzwonnicami, jakby były maczugami z kości słoniowej; inni zaczęli bawić się obręczami z niektórych kopuł… Z kolei kobiety przeczesywały swoje długie warkocze chmur ostrymi zębami konstelacji gwiazd.

„O, wy, szaleńcy, nasi drodzy bracia, chodźcie za mną!… Zbudujemy Kolej wzdłuż szczytów wszystkich gór, aż po morze! Ilu was jest?… Trzy tysiące?… To za mało! Poza tym, nuda i monotonność wkrótce osłabią wasz pęd do przodu… Pobiegnijmy zobaczyć, co myślą dzikie zwierzęta w swych menażeriach przy bramach Stolicy. Ze wszystkich istot są najbardziej żywe, pozostają najmniej zakorzenione i wegetatywne! Naprzód!… Na Podagrę! Na Podagrę!…”[14]

Po czym ruszyliśmy, niczym ogromna fala z olbrzymiej śluzy.

Szalona armia pędziła przez równiny, płynęła dolinami, prędko wznosiła się na szczyty wzgórz z nieokiełznaną mocą cieczy swobodnie przepływającej pomiędzy ogromnymi, połączonymi ze sobą kadziami, by na koniec zagrzmieć jak dzwon, w gradzie krzyków, jak też ciał i pięści uderzających w mury Podagry. 

Po powaleniu, zabiciu lub stratowaniu swoich opiekunów, protestująca fala zalała wielki, oślizgły korytarz menażerii, w której kojce wypełnione tańczącymi skórami bujały się w oparach moczu zwierząt, kołysząc się delikatniej niż klatki kanarków w objęciach szaleńców.

Panowanie lwów odmłodziło Stolicę. Ich dzikie grzywy i ogromna siła wygiętych grzbietów ukształtowały fasady. Mocą rwącego strumienia, wyżłabiając ścieżkę, przekształciły ulice w niezliczone tunele bez oderwanych górnych fragmentów. Spróchniałe drewno należące do mieszkańców Podagry zostało spalone w ich domach. Domy te, wypełnione krzyczącymi gałęziami, trzęsły się od gwałtownego, przerażającego gradobicia, które bombardowało ich dachy.

Żywiołowo podskakując z błazeńskimi figlami, szaleńcy rzucili się na piękne lwy, które, całkowicie obojętne, nawet ich nie poczuły. Nieustannie powalani przez delikatne smagnięcia ogonów, cudaczni kawalerzyści czerpali rozkosz z tych uderzeń. Nagle zwierzęta się zatrzymały, a szaleńcy zamilkli przed ścianami, które już nie drżały.

„Starcy nie żyją!… Młodzi uciekli!… I tak powinno być!… Szybko! Wyciągnijcie piorunochrony i posągi!… Splądrujcie skrzynie wypełnione po brzegi złotem!… Sztabki oraz monety!… Wszystkie metale szlachetne zostaną przetopione na potrzeby wielkiej Kolei wojskowej!…”

Wybiegliśmy na zewnątrz z szaleńcami wymachującymi rękami, rozczochranymi wariatkami, a także z lwami, tygrysami i panterami dosiadanych przez napiętych, wykręconych oraz rozentuzjazmowanych w swoim uniesieniu rycerzy.

Podagra stała się teraz niczym więcej jak ogromną kadzią, pełną spienionego wina czerwonego, które bez przerwy sączyło się z bram, a jego zwodzone mosty stały się pulsującymi, rezonującymi lejami.

Dochodząc do Azji przemierzyliśmy europejskie ruiny. Rozpędziliśmy na wszystkie strony świata przerażone hordy Artretyzmu i Paraliżu, niczym siewca rozrzucający nasiona szerokim zamachem ramienia.

3

O północy dotarliśmy już prawie do nieba, i stanęliśmy na Wyżynie Irańskiej, wzniosłym ołtarzu świata, którego tarasy goszczą zaludnione miasta. Mozolnie pracowaliśmy nad obróbką metali, barytu, aluminium i manganu, na niekończących się stanowiskach produkcji wzdłuż torów kolejowych, które od czasu do czasu przerażały chmury swoim oślepiającym błyskiem. A wokół czuwało nad nami majestatyczne stado lwów, z wysoko podniesionymi ogonami oraz grzywami rozwianymi przez wiatr, przeszywając głębokie, czarne niebo swoim dobitnym, donośnym rykiem.

Lecz z wolna przyjazny, jasny uśmiech księżyca zaczął wyłaniać się z postrzępionych chmur. A kiedy w końcu pojawił się w pełnej krasie, ociekający odurzającym mlekiem akacji, szaleńcy poczuli, jak ich serca opuszczają piersi i wznoszą się na powierzchnię płynnej nocy. 

Raptem przenikliwy krzyk rozdarł powietrze; dźwięk narastał i wszyscy rzucili się do przodu…

Był to jeden z szaleńców, bardzo młody, o niewinnych oczach, został potrącony na Torach.

Podniesiono natychmiast jego ciało. W dłoniach dzierżył zmysłowy biały kwiat, którego słupek poruszał się jak kobiecy język. Niektórzy chcieli go dotknąć, co mogłoby przerażać, gdyż szybko i z łatwością, niczym świt rozpościerający się nad morzem, liście pełne westchnień cudownie wyrosły z ziemi, która zaczęła nieoczekiwanie falować.

Z wirujących błękitnych łąk wyłoniły się płynące głowy niezmierzonej liczby  pływaczek, wznoszących się i otwierających z westchnieniem, wciąż pełne wody, usta oraz oczy. Potem, w delirycznej powodzi perfum, ujrzeliśmy jak wokół nas rośnie bajeczny las, a jego zwisające liście wydały się wyczerpane przez nazbyt ospały wiatr. Gorzka słodycz rozpylała się dookoła… Małe ptaki spijały słodko pachnący cień, długo śpiewając w pomrukach przyjemności, i niekiedy wybuchały śmiechem w swoich zakamarkach, bawiąc się w chowanego jak żywe, psotne dzieci. Błogi sen stopniowo dopadał armię szaleńców, którzy zaczęli wyć z przerażenia.

Instynktownie zwierzęta ruszyły im z pomocą. Trzykrotnie napięte jak sprężyny, tygrysy w eksplozji gniewu rzuciły się na niewidzialne fantomy, które kotłowały się w odmętach tego lasu rozkoszy… W końcu wynurzyły się z fal; powodzi poszarpanej zieleni, której długie jęki obudziły odległe, gadatliwe echa ukryte w górach. Jednak, gdy wszyscy walczyliśmy, aby uwolnić nasze kończyny od ostatnich przylegających lian, poczuliśmy nagle zmysłowość Księżyca, jego pięknych i ciepłych ud, leniwie osiadających na naszych zmęczonych plecach.

Wówczas, w przewiewnej pustce wysokich wyżyn, usłyszeliśmy krzyk: „Zgaśmy blask księżyca!”

Niektórzy pobiegli do pobliskich kaskad. Ustawiono ogromne koła, a turbiny przekształciły pędzącą wodę w impulsy elektryczne, które wspinały się po drutach, wysoko po słupach, aż dotarły do brzęczących i świecących kul.

I tak oto trzysta elektrycznych księżyców, których promienie przypominały oślepiająco białą kredę, zabiły zieloną, starożytną królową wszystkich miłości.

Zbudowano także Kolej wojskową. Spektakularną Kolej położoną wzdłuż najwyższych łańcuchów górskich, po której nasze dzikie lokomotywy zaczęły rychło pędzić, najeżone przenikliwym rykiem, z jednego szczytu na drugi, rzucając się w dół po najbardziej stromych zboczach, a następnie wspinając się ponownie w poszukiwaniu głodnych przepaści, absurdalnie niemożliwych zakrętów, niemożliwie zygzakowatych dróg… Wszędzie wokół, z daleka, bezkresna nienawiść wyznaczała nasz horyzont, gęsty od uciekających hord z Podagry i Paraliżu, które wyrzuciliśmy do Hindustanu.

4

Nieustający pościg… Spójrz! Przekroczyliśmy już Ganges! W końcu nasz zdyszany oddech przepędził przed nami ociężałe chmury z ich otaczającą wrogością, a na horyzoncie dostrzegliśmy zielonkawy taniec Oceanu Indyjskiego, na którym słońce umieściło fantastyczny złoty kaganiec… Rozciągnięty nad Zatoką Omańską i Bengalską, zdradziecko planując inwazję na ten ląd.

Na samym końcu Półwyspu Cormorin[15], otoczonego stosami wybielonych kości, stał gigantyczny, wychudzony Osioł, którego grzbiet, szary jak pergamin, uginał się pod rozkosznym ciężarem księżyca… Był to uczony Osioł, którego wydłużona część ciała została mocno wyolbrzymiona w literaturze. Od niepamiętnych czasów ryczał swą astmatyczną niechęcią wobec mgły na horyzoncie, gdzie trzy wielkie łodzie płynęły nieruchomo, a ich drzewce żagli wyglądały, jak kręgosłupy prześwietlone promieniami rentgenowskimi.

Wtem wielkie stado dzikich zwierząt dosiadanych przez szaleńców rzuciło swe niezliczone pyski na wzburzone fale, a spod wijących się grzyw wezwało Ocean, aby przybył nam z pomocą. I Ocean odpowiedział na zawołanie, wyginając swe ogromne plecy i gwałtownie potrząsając przylądkami, zanim wykonał swój skok. Długo testował swą moc, kołysząc biodrami oraz zginając wydatny brzuch pomiędzy ogromnymi, potężnymi nogami. Wtedy to, z olbrzymim wysiłkiem lędźwi, Ocean był w stanie unieść swój niebotyczny ciężar i przelać się przez poszarpaną linię brzegową… Tak rozpoczęła się przerażająca inwazja.

Maszerowaliśmy przez wzburzone fale, wielkie strumienie białej piany, które wirując i opadając, opluskiwały grzbiety lwów… a te z kolei, stojące wokół nas w półokręgu, rycząc ze spienionymi kłami na wierzchu, zdawały się być przedłużeniem wód. Niekiedy obserwowaliśmy z wysokich wzgórz, jak Ocean powoli powiększa swą monstrualną postać, niczym gigantyczny wieloryb z milionem płetw, który pędzi przed siebie. A to my właśnie doprowadziliśmy go w ten sposób aż do łańcucha Himalajów, i niczym wachlarz otworzyły się przed nim uciekające w popłochu hordy, które chcieliśmy roztrzaskać o zbocza Gorisankaru.

„Śpieszmy się, bracia!… Naprawdę chcecie, żeby dzikie zwierzęta nas dogoniły? Musimy być na czele, chociaż nasze ciężkie kroki wbijają się w błoto… Do diabła z tymi naszymi lepkimi dłońmi oraz stopami, które ciągną za sobą korzenie!… Mój Boże! Nie jesteśmy lepsi od biednych, wędrujących drzew! Potrzebujemy skrzydeł!… Zróbmy więc sobie samoloty[16]”.

„Muszą być niebieskie!” krzyczeli szaleńcy, „niebieskie, aby wróg ich nie widział i żebyśmy połączyli się z błękitem nieba powiewającego nad szczytami gór, jak ogromny sztandar, gdy tylko zerwie się wiatr”.

Toteż ze starożytnych pagód szaleńcy zabrali niebieskie szaty, które noszono ku chwale Buddów, aby zbudować swoje latające maszyny.

Nasze futurystyczne samoloty wycinaliśmy z beżowego żagla łodzi. Niektóre z samolotów posiadały stabilizujące skrzydła, a dzięki silnikom szybowały jak krwiożercze sępy, które wznosiły ku niebu wijące się cielęta.

Spójrz, na przykład mój wielokomórkowy dwupłatowiec ze sterem kierunku: 100 koni mechanicznych, 8 cylindrów, 80 kilogramów… Pomiędzy stopami mam mały karabin maszynowy, z którego mogę strzelać, naciskając metalowy przycisk…

No i startujemy, oszołomieni naszymi zręcznymi manewrami w ekscytującym locie, charczącym, nieważkim i kołyszącym się niczym piosenka wabiąca do picia i tańca.

„Hurra! Nareszcie zasłużyliśmy, aby dowodzić wielką armią uwolnionych szaleńców i bestii!… Hurra! Dowodzimy naszą tylną strażą: Oceanem z otaczającymi go zastępami pieniącej się kawalerii!… Naprzód, szaleni mężczyźni i kobiety, lwy, tygrysy oraz pantery! Naprzód, szwadrony fal!… Na przemian nasze samoloty będą dla was sztandarami wojennymi i namiętnymi kochankami! Zachwycającymi kochankami, którzy płyną z szeroko rozpostartymi ramionami przez falujące liście lub zabawiają się przez chwilę na huśtawce wiatru!… Albo spójrz tam, na prawo, na te niebieskie wahadła… To szaleńcy kołyszący swoimi jednopłatowcami na hamaku południowego wiatru!… Tymczasem siedzę, jak tkacz przy krośnie, tworząc wątek i osnowę jedwabistego nieba błękitnego!… Och, ile zarośniętych dolin, ile skalistych gór pod nami!… ile stad różowawych owiec rozsianych po zboczach zielonych wzgórz, które ofiarowują się zachodowi słońca!… O duszo moja, jakże je kochałaś!…Nie! Dosyć tego! Nigdy więcej nie będziesz cieszyć się tego rodzaju banalnością!… Trzciny, z których kiedyś robiliśmy nasze flety pasterskie, teraz dostarczają armat dla tego samolotu!…. Nostalgia! Triumf ekstazy!… Lecimy tak szybko, mimo czołowego wiatru porywistego, że wkrótce dogonimy mieszkańców Podagry i Paraliżu… Co wskazuje anemometr?… Wiatr wiejący nam w twarz ma sto kilometrów na godzinę!… I co z tego? Wznoszę się na dwa tysiące metrów, żeby przelecieć na wyżyną… Patrz! Tylko spójrz na te hordy!… Tam, tuż przed nami, teraz już pod nami!… Widzisz, tam na dole, bezpośrednio pod nami, w całej tej zielonej przestrzeni rozlega się tumult szalonego tłumu, który wciąż uparcie próbuje uciec!… Co to za hałas?… To walące się drzewa! Wspaniale! Wrogie hordy są już mocno przyciśnięte do wysokich murów Gorisankar!… Będziemy z nimi walczyć!… Słyszysz? Słyszysz nasze silniki, jak biją brawo?… Hej, wielki Oceanie Indyjski, dołącz do naszej bitwy!”

Ocean szedł za nami bez zarzutu, zrównując z ziemią mury czczonych miast oraz obalając ich sławne wieże, które wyglądały jak starożytni rycerze w brzęczących zbrojach, strąceni z marmurowych siodeł swoich świątyń.

„Wreszcie! Wreszcie! Oto jesteście, stoicie przed nami, jak wielka, wrząca masa ludzi z Podagry i Paraliżu, podły trąd zanieczyszczający te piękne zbocza górskie… Przeciwko wam lecimy szybko, osłonięci galopującymi lwami, naszymi braćmi, a za nami zmierza nasz przyjaciel, groźny Ocean, aby odstraszyć każdego zdrajcę!… To tylko środek ostrożności, bo nie boimy się was!… Jest was jednak nieskończenie dużo!… Moglibyśmy zużyć całą naszą amunicję, starzejąc się w trakcie tej rzezi!… Pozwólcie, że ustawię swoje przyrządy celownicze!… Wznoszę się na osiemset metrów!… Gotowy!… Ognia!… Och, co za podniecenie, grać w kręgle ze Śmiercią!… Tego też nam nie odbierzecie!… Co, znów uciekacie? Zaraz przejmiemy tę wyżynę!… Mój samolot pędzi na kołach, ślizga się na płozach i ponownie wzbija się w powietrze!… Lecę pod wiatr!… Dobra robota, szaleńcy!… Kontynuujcie masakrę!… Spójrzcie! Wyłączam zapłon i spokojnie pikuję w dół, doskonale zrównoważony, by wylądować tam, gdzie walka jest najbardziej zacięta!

Patrzcie na tę kopulacyjną furię wojny[17], na ten ogromny srom rozpalony żądzą odwagi, na tę bezkształtną waginę, która rozchyla się szeroko, aby łatwiej oddać się straszliwemu spazmowi nadchodzącego zwycięstwa! Zwyciężymy… Jestem tego pewien, bo szaleńcy już miotają w niebo swoje serca, jak bomby!… Ustawiam celownik na sto metrów!… Gotowy!… Ognia!… A nasza krew?… O tak! Nasza krew tryska, by przywrócić kolor schorowanym wschodom słońca na Ziemi!… Tak, będziemy wiedzieć, jak cię ogrzać w naszych namiętnych ramionach, biedne, nieszczęsne Słońce, dygoczące, drżące, trzęsące się na szczycie Gorisankar!…”[18]

Filippo Tommaso Marinetti

Przetłumaczył i komentarzami opatrzył: Rafał Kochan

Zielona Góra, 13-17.11.2023


[1] Choć tekst został opracowany w kwietniu i opublikowany w sierpniu 1909 roku, wielu z wymienionych tu artystów oficjalnie nie należało jeszcze do futuryzmu, np. Russolo, Boccioni czy Balla.

[2] O ile wiemy, że „Paraliż” i „Podagra” były poetycko-ironicznymi odpowiednikami Mediolanu i Rzymu, to nie jest do końca potwierdzone znaczenie słowa „Gorisankar”. Prawdopodobnie chodzi o hinduskie określenie najwyższego szczytu na Ziemi (właśc. Gourishankar), czyli Mount Everest, lub o konkretny szczyt w Himalajach, Gauri Sankar (7134 m n.p.m.).

[3] Wysoka wartość niniejszego tekstu, w dużej mierze o wizjonerskim charakterze, polega między innymi na rozwinięciu oraz doprecyzowaniu niektórych wątków zawartych w pierwszym manifeście futurystycznym. Jednym z takich zagadnień okazała się sprawa antyfeminizmu, czy wręcz rzekomej mizoginii. Poniekąd Marinetti uściśla tu, na czym polega jego (futurystów) „pogarda do kobiet”, której sens i kontekst tak naprawdę sprowadzają się do późniejszych jego słów, a mianowicie: Zwalczamy tyranię miłości, która dziesiątkuje energię ludzi czynu. Prawda jest taka, że znacznie bardziej wspierał on wyzwolenie kobiet niż współcześni mu „strażnicy” tradycji. Potępiał za to obłudę moralności burżuazyjnej, romantycznej miłości, a także wielowiekowego formatu małżeństwa oraz tradycji rodzinnej. Niewątpliwe sprzeczności (zarówno te pozorne, jak i wynikające z niefortunnych skrótów myślowych) występujące na ten temat w jego różnych tekstach wymagają głębszej analizy oraz racjonalnego usystematyzowania.

[4] Mamy tu prawdopodobnie nawiązanie do słów Zarathustry (w ujęciu Nietzschego), który miłował człowieka przekraczającego most dobrowolnej śmierci, „jako wolny duch z wolnym sercem”.

[5] Oczywiście Marinetti dostrzega w „szaleństwie” skryty potencjał kontestacji zastanego porządku społecznego, opartego na dyktacie rozumu oraz powszechnie akceptowanych normach wyzwalania pożądanej synergii mas ludzkich. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że przyjęcie antagonistycznej postawy może zderzać się z niechęcią, a wręcz wyzwalaniem kulturowej reakcji samoobronnej, która skutkuje deprecjonowaniem, i w konsekwencji izolowaniem niechcianych zachowań, nadając im piętno „irracjonalności” lub „obłędu”.

[6] Jak widać, dla Marinettiego „bohaterstwo” nie ma wymiaru jedynie wojenno-patriotycznego, ale, a może nawet przede wszystkim, jest aktem cnoty polegającym na odważnym porzuceniu egzystencjalnego wygodnictwa, a także prowadzeniu życia na własnych warunkach, z dala od przyjętych obyczajów i norm społecznych.

[7] Prawdopodobnie wykreowana doraźnie przez Marinettiego postać quasi mitologiczna, łącząca charakterystyczne cechy greckich Mojr oraz nordyckich Walkirii.

[8] Ten zestaw zaleceń, a wręcz kodeks postępowania o nieco patriarchalnym zabarwieniu, ujawnia wiodące w futuryzmie postrzeganie dynamiki życia, jako ciągły i ryzykowny proces autokreacji, który nie może być zakłócony lękiem lub innymi słabościami wynikającymi z narzuconych przez kulturę wzorców postaw społecznych.

[9] Ujawniony dualizm antropologiczny (psychologiczny) nie zawsze obowiązywał z futurystycznej mechanice ontologicznej. Bardzo często futuryści, jak i sam Marinetti (np. w manifeście Likwidacja składni. Fantazja bez drutu. Słowa wyzwolone z 11 maja 1913 roku), w swoich manifestach oraz dziełach artystycznych kładli nacisk na oddanie ciągłości życia, bez włączania się indywidualnego „ja” artysty, tym samym zacierali granicę pomiędzy podmiotem, a przedmiotem, jednocześnie unieważniając eksponowany tutaj dualizm.

[10] Tym tajemniczym „wrogiem” tu i teraz wydaje się być cały materialny świat oraz porządek natury. Nietrudno tu zauważyć inspirację gnostycyzmem. Szczególnie będzie to widać w następnym akapicie, gdy będzie mowa o „uwolnieniu krwi z więzienia tętnic”.

[11] Mediolański literat (1874-1956) od początku związany z ruchem futurystycznym. Był jednym z sygnatariuszy jego inauguracyjnego manifestu. Zasłynął poetyckimi utworami zapisanymi w konwencji słów wyzwolonych. Aktywnie legitymizował reżim faszystowski Mussoliniego. Z początkiem lat 40. zwrócił się ku tradycyjnemu pisarstwu.

[12] Dramaturg, dziennikarz i poeta (1885-1954), kolejny z sygnatariuszy pierwszego manifestu futuryzmu. Opuścił ten ruch artystyczny jeszcze przed wybuchem I wojny światowej.

[13] Wymowna i trzeźwa samoocena, ukuta raczej „ku przestrodze”, która jednocześnie przyjmuje rolę punktu zwrotnego tej odezwy. Dość przewrotnie Marinetti postanowił w metaforyczny, i jakże poetycki sposób skupić się teraz na ograniczeniach oraz słabościach człowieka, które decydują o wytłumianiu jego sprzeciwu, woli przeprowadzania zmian, jak też uczestniczenia w kolektywnych trendach rewolucyjnych.

[14] Pozostaje do rozstrzygnięcia, na ile ten apel okazał się inspiracją dla organizatorów faszystowskiego zamachu stanu (tzw. Marszu na Rzym) z października 1922 roku, a na ile „dziejową koniecznością” spełnienia profetycznej wizji Marinettiego, czego skutkiem było aktywne wzięcie udziału sporej grupy futurystów w tym wydarzeniu.

[15] Raczej chodzi tu o przylądek Komoryn, czyli najbardziej na południe wysunięty kraniec Indii.

[16] Ciekawie spuentowana, kluczowa dla futuryzmu filozoficzna idea transgresji (zbawienia/uwolnienia), która może dojść do skutku jedynie w wyniku postępu technologicznego.

[17] Kolejny wątek z inauguracyjnego manifestu futuryzmu, który doczekał się znacznego, a przede wszystkim alegorycznego rozwinięcia. Tym razem chodzi o wojnę, jako jedyną higienę świata. Marinetti lokuje ją tutaj w archetypie Erosa i Tanatosa, jako niepodzielną siłę sprawczą wszelkich zmian zachodzących w kosmosie. Jej „oczyszczająca” wartość wydaje się nie do przecenienia w chylącym się ku upadkowi świecie i pełni rolę przywracania integracji ludzkiej egzystencji z tym, co kryje się za esencją materialno-transcendentnego obiektywizmu, czego symbolicznym zwieńczeniem jest obecność futurystów na szczycie Gorisankar.    

[18] Niniejsze tłumaczenie powstało w oparciu o F.T. Marinetti, Critical Writings, pod redakcją Güntera Berghausa, w tłum. Douga Thompsona, str, 56-64, Ferrar, Strauss and Giroux, Nowy Jork, 2006. Sam tekst po raz pierwszy ukazał się w języku francuskim (Tuons le clair de lune!) w piśmie Poesia, w okresie: sierpień-październik 1909 roku. Następnie został wznowiony we włoskim języku w latach 1911, 1914 i 1919.

Leave a comment