REINTERPRETACJA FUTURYSTYCZNEGO BRUITYZMU – ZBIEŻNOŚCI I RÓŻNICE WYSTĘPUJĄCE W DOROBKU JEANA-MARCA VIVENZY ORAZ ARS SONITUS. ROZMOWA Z ARTUREM R. SZTUKALSKIM, CZĘŚĆ 3

Ponadto w Ars Sonitus wybrzmiewa eskapistyczny ton, aby doprowadzić do czegoś, co można przyrównać do „rewolucyjnego aktu samounicestwienia”… Jest to jeden z najbardziej pesymistycznych oraz antykulturowych motywów, z jakimi się dotychczas spotkałem.

Taka jest idea, a z ideami jest tak, że niekoniecznie mają one związek z naszą zmysłową rzeczywistością. Ten „rewolucyjny akt samounicestwienia”, jak to ciekawie ująłeś, koncentruje się głównie na świadomym, wielorako pojmowanym samobójstwie (nie tylko w kontekście bezpośredniego aktu fizycznego) w wymiarze jednostkowym i powinno być ono rozumiane jako preludium tego, co w bliżej nieokreślonej przyszłości będzie czekać gatunek ludzki, i nie chodzi tu w żadnym przypadku o jakieś eschatologiczne przepowiednie. Świadome samobójstwo, czyli takie, które nie jest afektywne i nie wynika z udręki egzystencji. Kiedy uzmysłowimy sobie, że znajdujemy się na tzw. śmietniku historii, to tylko od nas, każdej jednostki z osobna, powinno zależeć, czy metaforyczna „utylizacja odpadów” zainteresuje się naszą jakością, i czy będziemy mieli jakikolwiek wkład w samostanowienie bliżej nieokreślonego systemu. A system ten przekształca wszystko, co napotka na swojej drodze… Wszystko jest procesem… Zadajmy sobie zatem fundamentalne pytanie, czy chcemy mieć związek z tym systemem, czy nie? Natręctwo tego pytania trwale wkomponowane jest w moją muzykę oraz stanowi zasadniczy punkt wyjścia moich rozważań filozoficznych. Im jestem starszy, tym bardziej przemawiają do mnie słowa Guillaume’a, który mawiał, że „nie powinniśmy należeć, ani do natury, ani do systemu”.

Dostrzegam tu pewien związek z marksistowską antysystemowością, co lokuje cię w długi poczet postmarksistowskich kontynuatorów idei przewartościowania obowiązujących i powszechnie przyjętych reguł funkcjonowania struktur społecznych. A w twoim przypadku, to nie tylko reguł społecznych, ale i transformacji mechanizmu kształtowania własnej osobowości. Mam jednak poważne wątpliwości, co do tej idei, co do, nawet teoretycznych, szans jej urzeczywistnienia, bo przecież istnieje fundamentalny rozdźwięk aksjologiczny, etyczny i egzystencjalny pomiędzy jednostką ludzką, a masą społeczną. Dlatego wszystkie idee, które człowiek stworzył, w zderzeniu z tą zmysłową rzeczywistością opanowaną przez masy ludzkie tracą swoją uniwersalistyczną jakość, a tym samym jako takie znaczenie prakseologiczne… Są wręcz unicestwiane lub radykalnie przeobrażane utylitarnie dla potrzeb tychże mas ludzkich. W jaki sposób ten intymny, mikroświat jednostki może oddziaływać w skali makro, w obrębie mas ludzkich, kultury czy cywilizacji?

Masz rację. Tak było do tej pory, i tak jest obecnie, póki co… Nie jestem jednak pewien, czy tak będzie zawsze w przyszłości… Moim zdaniem, tak mi intuicja podpowiada, przyszłość jednak będzie inna. Możliwe, że uprawiam w tej chwili myślenie życzeniowe, ale w końcu jestem futurystą. Mówiąc nieco poważniej, oczywiście nie możemy mieszać intymnego świata jednostki z jakimkolwiek organizmem społecznym. Rozdźwięk pomiędzy jednostką a społeczeństwem determinuje zakłócenia w postrzeganiu realnego świata oraz jest źródłem „odklejania się od rzeczywistości”. To trochę tak, jakbyśmy chcieli połączyć klasyczną fizykę ciał materialnych z mechaniką kwantową. Obie sfery rządzą się odmiennym systemem wartości, „religijnością” oraz filozoficznym wyobrażeniem tzw. zbawienia, czyli tzw. końca historii. Istnieje tylko jeden sposób na pogodzenie/heglowską syntezę obu światów… A mianowicie, jest to swoiście pojmowany, nowoczesny totalitaryzm, w którym ogół społeczeństwa jest jednością i mówi jednym głosem bez pogwałcenia wolności jednostki, bo jednostka osiągnęła już taki poziom „wtajemniczenia” w poznaniu tzw. Prawdy, że właściwie coś takiego, jak wolność nie ma ontologicznego uzasadnienia w przestrzeni mentalnej człowieka… Bo niby w jakim celu taka wolność miałaby służyć człowiekowi? Wolność zatem, w moim przekonaniu, nie spełnia ponadczasowych oraz uniwersalistycznych właściwości… A skoro tak, to już teraz powinna być wykluczona ze sfery wartości. I co warto tu podkreślić, ta jednomyślność myślenia masy ludzkiej w żaden sposób nie będzie wynikać w takim „systemie” z jakiejkolwiek przemocy, czy też socjotechnicznych lub propagandowych zabiegów. Zwróć uwagę na pewien paradoks – z biegiem czasu, im bardziej dochodzi do atomizacji społeczeństwa, tym większa zachodzi „jednomyślność” światopoglądowa w określonych grupach „plemiennych” mas ludzkich. Zasadniczo to są dwa plemiona, jedno wyznaje tradycyjny model wartości, a drugie hołduje progresywno-nowoczesnej aksjologii. Sądzę, że za jakiś czas z tych dwóch plemion zrobi się jedno, gdyż wspomniana atomizacja osiągnie swoją maksymalną omnipotencję.

Jesteś jednak futurystą, który zwraca uwagę na „jakość” życia tu i teraz, aby „utylizacja odpadów” pozostawiła z tego życia coś wartościowego, coś, co będzie służyć „systemowi”… i futurysta, którego kusi „nowoczesny totalitaryzm”…

Wymieniłeś wszystkie cechy, które charakteryzowały włoski futuryzm. Wiesz, ten „nowoczesny totalitaryzm” nie tyle mnie kusi, co dostrzegam w nim niewysłowiony, spychany w podświadomość odwieczny cel dążeń człowieka, który w prostej linii wynika ze stadnego instynktu. Nie sądzę, abym na obecną chwilę czerpał przyjemności z życia w takim ustroju, ale być może dla mas ludzkich takie rozwiązanie strukturalno-mentalnościowe mogłoby okazać się solidną podstawą do zaspokajania swoich potrzeb. Przede wszystkim „życie tu i teraz” powinno być tak naprawdę manifestacją tego, co umownie określamy mianem „przyszłości”. Życie tu i teraz tworzy przyszłość. Byli tacy, jak np. św. Augustyn, którzy twierdzili coś zgoła innego, że tak naprawdę to przyszłości nie ma, a jest tylko teraźniejszość przeobrażająca się w przeszłość. Gdyby jednak tak było, to by oznaczało, że człowiek nie ma żadnych cech wyróżniających go od zwierzęcia, dla którego przyszłość faktycznie nie istnieje. Tak na marginesie, św. Augustyn swoim przekonaniem na temat natury czasu potwierdził, jak chrześcijaństwo jest w swej istocie atawistyczną religią, która niewiele ma wspólnego z tym, na czym została osadzona, a mianowicie – na życiu i naukach Jezusa. Wracając do głównego wątku… A może „utylizacja odpadów” tak naprawdę wyszukuje w tych stertach śmieci tylko to, co będzie zaprzeczało jej istnieniu? A może dla „utylizacji odpadów” ważniejsze jest to, co jest zaprzeczeniem tzw. realnego życia? Tak naprawdę może chodzić w tym wszystkim tylko o to, czy i w jakim zakresie człowiek określi swoją podmiotowość. Nie mam żadnych wątpliwości, że tę podmiotowość nieświadomie manifestuje od początku swego istnienia, ale cały problem polega na tym, aby był w pełni świadomy swego istnienia oraz wykorzystywał cały swój potencjał do suwerennego jej przekraczania. Dopóki będzie dostrzegał swoją wtórność i przedmiotowość w relacji z naturą, jak też z jej twórcą i dysponentem, czyli tzw. bogiem/transcendentnym absolutem, dopóty będzie żył marazmem przeszłości, bo cała ta przeszłość stwarza iluzję bezpieczeństwa, stwarza iluzję realności, bo przecież doświadczył tę przeszłość swoimi zmysłami i ją w określony sposób zapamiętał, w przeciwieństwie do przyszłości, która wykracza poza jego zmysłowość… i co najwyżej pozostawia swój prymitywny ślad w sztuce opartej na fantastyce. Przyszłości ani nie doświadcza, ani nie pamięta, bo zamknięta jest w linearnie pojmowanym czasie poza horyzontem dotychczasowych zdarzeń, a więc wymyka się ona tej realności, którą na co dzień znamy. Pojawia się tylko pytanie, czy nasze zmysły, wraz z pamięcią, stanowią pełnię naszego doświadczenia egzystencjalnego? Obawiam się, a raczej jestem spokojnie przeświadczony co do tego, iż na tę pełnię składa się coś jeszcze. Wracając jeszcze do tego rzekomego ekscytowania się „nowoczesnym totalitaryzmem”, ma ono miejsce jedynie w kontekście mojej niezgody na „naturalną” misję człowieka, która polega na przeżyciu za wszelką cenę, aby w efekcie podtrzymać biologiczne istnienie gatunku i osiągnąć coś, czego nie jestem w żaden sposób pojąć. Mierzi mnie bowiem ta nieustanna, odwieczna i atawistyczna walka człowieka z cierpieniem oraz tęsknota za wyśnionym „szczęściem”, w którym nie doświadczy już nigdy więcej żadnego bólu, frustracji czy zniechęcenia. Ponadto ta baśniowa wizja ostatecznej integracji z tzw. bogiem, absolutem, etc. w ogóle do mnie nie przemawia. Prawdopodobnie wszystkie znaczące systemy religijne w taki czy inny sposób określają podobny „koniec historii”, który polega na sławetnym, nierealnym „zbawieniu” o bliżej nieokreślonej konsekwencji ontologicznej, poza tą oczywiście, że człowiek przestanie cierpieć. Jednocześnie każdy z tych systemów nie odpowiada na zasadnicze pytanie, a mianowicie, co dalej? Co dalej dziać się będzie, gdy w końcu człowiek osiągnie szczęście i przestanie cierpieć, kiedy ostatecznie pozna Prawdę i zjednoczy się ze swoim „Ojcem”, duchem absolutnym, nirwaną, czymkolwiek, co spełnia warunki transcendencji? A co będzie, jeśli dany człowiek nie zgodzi się na to, nawet, jeśli chwilę przed tym całkowicie „zetrze” swoje empiryczne ego i stworzy siebie na nowo? Czym jest lub może być bunt wobec tegoż zbawienia? Jakie są tego konsekwencje? Czy to oznacza, że tzw. piekło lub samsara będą notorycznie i do skutku dyscyplinować niepokorną duszę? Jeśli kogoś interesuje strach, to niech będzie pokorny, mnie w każdym razie taka retoryka oparta na wywoływaniu i podtrzymywaniu metafizycznego lęku zupełnie nie przekonuje… Przecież to oczywiste, że ten strach oraz cała ta oparta na nim moralność ma służyć tylko i wyłącznie coraz sprawniejszemu podporządkowywaniu się ludzi określonej narracji, aby ich gatunek przetrwał! Żadne tam bałamutne, pseudo transcendentne obietnice życia wiecznego, żadne tam bzdurnie wyobrażone szczęście, żaden brak bólu i cierpienia… Człowiek ma harmonijnie i optymalnie się rozwijać, aby przeżyć, za wszelką cenę! Cała ta kultura, która przecież pozostaje oparta na tym atawistycznym paradygmacie, jest oderwana od istoty rzeczy i w efekcie skazuje się na porażkę wynikającą z iluzorycznego rodowodu swego pochodzenia. Dlatego też „nowoczesny totalitaryzm” nie jest moim obiektem westchnień… Raczej upatruje w nim zwieńczenie ludzkiego wysiłku w procesie „wypłukiwania” z siebie wszelkiego związku z naturą. Co na swój sposób jest pożądanym skutkiem. Jednakże każdy stan, który przyjmuje postać „systemu”, spotyka się z moim sceptycznym odbiorem. Innymi słowy, celem człowieka powinno być wyjście z wszelkich relacji z naturą, jak też porzucenie udziału w „systemie”.

Chyba nie jest ci bliska, wywodzącą się skądinąd z lewicującego nurtu myślowego, ekologia? No i jak się ma „nowoczesny totalitaryzm” do demokracji?

Ekologia jest w przeważającej większości zbiorem naiwnych i niepoważnych bzdur, skutecznie utwierdzających „system” w swoim odrealnionym rdzeniu ontologicznym. Nie oznacza to, że jestem za cynicznym mordowaniem lub bezmyślną eliminacją zwierząt tylko dlatego, by wybudować kolejne osiedle mieszkaniowe, nową autostradę lub jakieś obiekty przemysłowe. Dysonans pomiędzy naturą a człowiekiem ma jednak charakter wykraczający daleko poza sferę rozwoju cywilizacyjnego. Natura jest czymś, co reprezentuje pierwotność, dynamiczną stagnację oraz śmierć na poziomie materii. Wszystkie te wymienione cechy stoją w sprzeczności z człowiekiem, a przynajmniej z jego trwale wpisanym, atawistycznym lękiem przed śmiercią, który z kolei implikuje imperatyw kategorycznego zachowania gatunku. Pod pewnym względem można więc uznać, że natura, pomimo reprodukcyjnych właściwości, przesiąknięta jest entropią, a więc pierwiastkiem autodestrukcji, co mogłoby wskazywać, że nawet i w tym aspekcie człowiek „wypełnia wolę natury”, a jego skłonności do samozniszczenia są równie „naturalne”, jak chęć przeżycia za wszelką cenę. Dialektyczny charakter natury, który objawia się nawet w tej podstawowej dychotomii pomiędzy życiem a śmiercią, potwierdza tylko swoją fałszywą (nieprawdziwą) tożsamość. I to ten też paradoks jest jednym z głównych źródeł fikcji/beznadziejnej ułomności każdego projektu kulturowego/cywilizacyjnego od początku istnienia człowieka. Natomiast, co do demokracji. Należy ją traktować jako etap pośredni osiągniecia „nowoczesnego totalitaryzmu”. Obecnie demokracja jest kompletnie przestarzałym, dysfunkcyjnym oraz wypaczonym systemem. Wystarczy zwrócić uwagę na główną ideę demokracji: egalitarne społeczeństwo wybiera swoich przedstawicieli do sprawowania kierowniczych funkcji związanych z władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, w czym ma być wspierane przez niezależne media. Pierwotnie, tymi przedstawicielami miały być realne i kompetentne elity tego społeczeństwa. A co mamy dzisiaj? Tak naprawdę, wynaturzoną odwrotność. Przedstawicielami społeczeństwa są antyelity, jego, o zgrozo, nie najlepsi, ale najgorsi reprezentanci! Właściwie to nie są tak naprawdę przedstawiciele społeczeństwa, tylko liderów określonych partii oraz ich korporacyjnych mentorów… A wszystko to się dzieje przy pozornej wolności mediów. Stan zwyrodnienia i upadku demokracji nie dotyczy tylko polskiej rzeczywistości. Podobnie jest tutaj, we Francji, czy w USA, Kanadzie oraz w innych krajach, po prostu demokracja, jako system, jest trupem…  

Podobny kryzys demokracji miał miejsce na początku XX wieku. Doszło wówczas do I wojny światowej, wyłonienia się różnych totalitaryzmów, a w sztuce – futuryzmu. Mimo to demokracja przetrwała ten kryzys. Myślisz, że jesteśmy u progu podobnego scenariusza?

Demokracja przetrwała ten kryzys tylko dlatego, że totalitaryzmy bezmyślnie zaoferowały siłowy, skrajny zamordyzm, łagry, Holokaust oraz dymiące kominy krematoryjne. Pomimo tego, tak, myślę, że jesteśmy u progu podobnego scenariusza. Tym razem, kolejna inkarnacja „totalitaryzmu” okaże się bardziej wyrafinowana… Zresztą już teraz jest… Panuje bowiem podskórny konflikt pomiędzy dwiema formułami „nowoczesnego” totalitaryzmu. Z jednej strony mamy coś, co jest oparte na połączeniu demokracji z autorytaryzmem z przewagą wizerunkową tej pierwszej, a z drugiej – to samo, tyle że z przewagą wizerunkowa tego drugiego. Obie formuły jednak są nadal fikcjami, które bardziej oddalają człowieka od rzeczywistości, niż go do niej zbliżają.

To dlatego tak ważna jest mistyfikacja dla transfuturyzmu? I to dlatego muzykę Ars Sonitus wyróżnia między innymi często stosowany efekt dźwiękowy „ścierania się”, zwykle metalicznej lub organicznej materii, aby zobrazować „podskórną” istotę otaczającej rzeczywistości?

Między innymi. W rzeczy samej ma to związek z tym, co istnieje na zewnątrz człowieka, jak i z tym, co się dzieje w jego wnętrzu.  Co do efektu „ścierania się” nie jest trudno go osiągnąć operując bruityzmem. Jest niemalże oczywistym jego skutkiem. Hałas jest naturalnym tworzywem do wyłonienia tego abstrakcyjnego stanu psycho-fizycznego. Z kolei, jako ciekawostkę mogę podać zastanawiające zjawiska akustyczne towarzyszące mi przy nakładaniu kilku ścieżek dźwiękowych związanych z rytmem. Często zestawiając je razem dbałem o to, aby ich związek miał nieregularny charakter, aby ich pulsacyjne wibracje nie nakładały się w swoich maksymalnych wychyleniach intensywności dźwiękowej. Moje próby bardzo szybko nie przynosiły skutku, bo rytm z tych różnych ścieżek niejako sam się synchronizował, a nawet samoczynnie wzbudzał. Z moich obserwacji wynika, że zjawisko „autosynchronizacji” różnych rytmów odbywa się albo poprzez specyficzną, plastyczną obecność hałasu, której nie potrafię wyjaśnić, albo, co jest czysto irracjonalnym doświadczeniem słuchowym – to, co ja słyszę w określonych momentach, jest jedynie projekcją mojego umysłu. Inny odbiorca być może w tych samych fragmentach muzycznych nie słyszy zsynchronizowanego i wzbudzonego rytmu, tylko czysty, nieregularny chaos o rytmicznej konstrukcji. Dlatego też muzyka tak bardzo mnie fascynuje… Jej tworzenie wywołuje w mojej intymnej przestrzeni niespotykane doświadczenia akustyczne, którymi nie mam potrzeby się dzielić, bo i tak odbiorca ani nie doświadczy tego, co ja, ani nie zrozumie intencji alchemicznego znaczenia przeistaczania się hałasu w filozoficzną spekulację, czyli logos. A w każdym razie, nie stanowi to dla mnie priorytetu. Kiedyś ludzie wykluczali hałas ze sfery muzyki… Teraz, tworzony przeze mnie „hałas” nie musi być przez nich uznany nawet za jakąkolwiek postać sztuki, skoro jej twórca jest jednocześnie jedynym jej odbiorcą. Nawiasem mówiąc, obecnie obowiązujący, również w obszarze teorii sztuki, Jakobsonowski system komunikacji językowej, w którym niezbędny jest nadawca i odbiorca komunikatu, wymaga radykalnego przewartościowania. Natomiast, jeśli chodzi o „mistyfikację”… Tak, jest to jeden z powodów, dlaczego jest ona tak ważna dla transfuturyzmu. Zresztą nie tylko dla transfuturyzmu, ale i dla włoskich futurystów sprzed ponad 100 lat. Ja i Guillaume zwróciliśmy na ten problem uwagę, ale czyż w „Manifeście Futuryzmu” nie było na ten temat czytelnej sugestii: „Potężna miotła szaleństwa ODERWAŁA NAS OD NAS SAMYCH (zmiana wielkości czcionki – Artur R. Sztukalski), rzucając w ulice urwiste i głębokie jak łożyska strumieni. Tu i ówdzie chorowita lampa świecąca spoza szyb okiennych uczyła nas wzgardy dla zwodniczej matematyki naszych zwodniczych oczu”?

Cholera, dziesiątki razy czytałem ten Manifest i nie zdałem sobie sprawy z tego wątku… I jeszcze ta „chorowita lampa”, a więc dorobek naszej cywilizacji, która „uczyła wzgardy dla zwodniczej matematyki (…)” – piękna poezja! Okazuje się, że cały ten włoski futuryzm nie został jeszcze tak naprawdę odkryty… Zaraz po tych słowach w „Manifeście Futuryzmu” czytamy: „A my jak młode lwy ścigaliśmy Śmierć, o czarnej sierści poplamionej bladymi krzyżami. Uciekała przez niebo szerokie, fioletowe, pulsujące życiem. (…) Nic z chęci umierania – poza pragnieniem uwolnienia się nareszcie od zbytnio ciążącej nam odwagi!”. Mamy tu jawną afirmację życia, w którym nie ma miejsca na śmierć. Stosunek do śmierci włoskich futurystów jednak radykalnie stoi w opozycji do waszej transfuturystycznej idei.

Nie jestem pewien, czy tak właśnie jest, jak piszesz tutaj, a także w swojej recenzji poświęconej mojej płycie, gdzie dostrzegasz różnice w pojmowaniu śmierci pomiędzy futuryzmem a transfuturyzmem. Pamiętam, że z Guillaumem dużo rozmawiałem o tym, jak włoscy futuryści postrzegali śmierć. Myślę, że nasz manifest nie stoi w sprzeczności z tym, co głosił Marinetti ze swoimi kompanami. To prawda, wyeksponowaliśmy w nim śmierć kosztem życia, ale to nie jest tak, że stała się ona dla nas ważniejsza w tej konfrontacji. Stosunek włoskich futurystów do życia i śmierci najlepiej oddaje chyba nie tylko deklaratywna, ale i praktyczna postawa wobec wojny, jej afirmacja, nawet wtedy, gdy jako ochotnicy na własne oczy widzieli jej okropieństwa, gdy ginęli ich przyjaciele, gdy sami się o nią otarli i zaglądali w „przerażającą głębię jej oczu…”. Wydaje się, że według nich śmierć to nie upadek, jakiś błąd czy fatalne przeznaczenie, ale sławetne „przejście”, czyli dosłownie pojęta transcendencja. Nie jest to żadne tam wielkie odkrycie, to samo głosił Zaratustra piórem Nietzschego, który miłował człowieka przekraczającego most dobrowolnej śmierci „jako wolny duch z wolnym sercem”. Jeśli literalnie potraktujemy podany przez ciebie cytat, to faktycznie może się wydawać, że futuryści nie widzieli miejsca dla śmierci w swoim życiu, która ma postać jakiegoś zwierzęcia z czarną sierścią i tajemniczymi, bladymi krzyżami będącymi pewnie metaforą religijnej spuścizny naszej kultury. I może właśnie o to chodzi, że dla takiej śmierci oni nie widzieli miejsca… dla śmierci nieuświadomionej, nieoswojonej, zezwierzęconej i napiętnowanej judeochrześcijańskim toposem. Jako transfuturysta też nie widzę miejsca dla takiej śmierci w swoim życiu.

Ma to faktycznie sens. Z treścią manifestów Marinettiego jest ten problem, że miesza on w nich różne style. Chyba każdy czytelnik oczekuje, że taki tekst będzie jasny i jednoznaczny, tymczasem Marinetti zaciemnia konkretny przekaz poetyckimi opisami o hiperbolicznej retoryce, co generuje jakieś ukryte wieloznaczności i w efekcie stwarza niemałe trudności w jego poprawnym lub pełnym zrozumieniu.

Zgadza się. Nie zapominajmy, że Marinetti był poetą. Z dzisiejszej perspektywy zapewne nieco archaicznym, ale jednak ten specyficzny rodzaj wrażliwości jest dostrzegalny w jego manifestach, czy nawet w pamiętnikach. Sądzę, że te liryczne manifesty stały się jego najważniejszym dorobkiem artystycznym, ale i największym przekleństwem. Wszechobecny rozdźwięk towarzyszył mu również w życiu publicznym. On chyba do końca życia miał ciągle nadzieję, że polityka może mieć inne oblicze, i że w połączeniu ze sztuką może wejść na wyższy poziom oddziaływania, dokonywania pożądanych zmian w państwie, a tym samym w zindywidualizowanym życiu ludzkim. Bez wątpienia było to utopią. Nadal jest… Chyba nawet bardziej teraz niż wtedy… Utopia idealisty, który w pewnym momencie dał się uwieść polityce, a więc tej przestrzeni rzeczywistości, wobec której tak stanowczo wyrażał swój sprzeciw. Dzięki polityce stał się bowiem nieśmiertelnym artystą, wizjonerem, ale jednocześnie w wyniku tejże polityki uśmiercił w sobie tę magię poezji, i bynajmniej nie mam tu na myśli jednego z rodzajów literackich.

Marinetti był w takim razie romantykiem?

Jako poeta/wizjoner, który był niezrozumiały przez społeczeństwo; i który miał głowę pełną utopijnych pomysłów na poprawę otaczającej rzeczywistości, to tak, w tym sensie był romantykiem. Ale czyż poeci/artyści/filozofowie z poprzednich epok literackich, np. z antyku, nie byli takimi samymi romantykami? Apollo, patron poezji, sztuki w ogóle, i, co bardzo ciekawe, również bóg śmierci oraz życia, miał swoją siedzibę na szczycie góry Parnas. Z drugiej strony Marinetti był jednak szczęśliwie zakochany, więc ten jego romantyzm stoi pod znakiem zapytania 🙂

No właśnie, ale czy faktycznie był on aż takim utopistą, jakim go tu przedstawiasz? Owszem, jego pomysł, aby władzę państwową sprawowali artyści, był nierealny do zrealizowania… Nie wiem tylko, czy i ten pomysł nie był jedynie ideą, która miała zwrócić uwagę na pewien problem postępującej zgnilizny politycznej w państwie… I czy artyści dla Marinettiego nie mieli w rzeczywistości ucieleśniać pożądany polot, wyobraźnię, charyzmę oraz wolę przeprowadzenia zmian. Przecież takimi cechami są obdarzeni różni ludzie, nie tylko artyści…

Kwestia dyskusji. I kwestia wyjaśnienia, kiedy jakiś projekt ma szansę na realizację w danych warunkach, a kiedy takiej szansy nie ma i powinien być określony mianem utopii. Ale się zgodzę, że istnieje cienka linia rozgraniczająca utopię od marzenia, a następnie określonego pomysłu, który zmienia zastane warunki egzystencji. Największy problem z marinettowską utopią dotyczy raczej innej sfery, a mianowicie jego przekonania, że człowiek powinien z dnia na dzień porzucić tradycję, przeszłość, która hamuje jego kreatywny potencjał. Moim zdaniem nie jest w stanie tego uczynić z dnia na dzień jednostka, a co dopiero całe społeczeństwo. Uważam, że porzucenie tradycji nie musi być tak naprawdę celem samym w sobie w tym wszystkim. Najważniejsza jest transgresyjna zmiana, która powinna mieć swoje źródło w sferze mentalnej człowieka, a następnie przyjąć postać sekwencyjnej ewolucji aż do jego śmierci, z wyboru, nie z konieczności. Zatem tradycja/przeszłość to tylko pewien element, a raczej skutek uboczny, jedna z ofiar tychże sekwencyjnych transformacji.

Pełna zgoda. Z tego, co pamiętam, to właśnie ten stosunek do przeszłości i tradycji był jedną z przyczyn rozłamu w obozie futurystów. Giovanni Papini, Ardengo Soffici i Aldo Palazzeschi określili się mianem „prawdziwych futurystów”, a środowisko skupione wokół Marinettiego posądzili o „marinettyzm”.

No i słuch po nich wkrótce zaginął… Mam na myśli tych „prawdziwych futurystów”. Wprawdzie pod względem światopoglądowym jest mi do nich nieco bliżej, ale może to właśnie utopijny radykalizm Marinettiego pozwolił tak naprawdę zaistnieć temu ruchowi artystycznemu w szerszej i trwalszej świadomości ludzi… Daje to wiele do myślenia… W moim przekonaniu świadczyć to może o mistycznej, tłumionej na co dzień tęsknocie człowieka, aby w końcu raz i na zawsze uwolnić się z tej matni, w której tkwi wbrew swej woli.

Problem w tym, że każdy balast wymagający porzucenia jest związany z tradycją i z przeszłością. Nawet to, co nas ukształtowało jeszcze tydzień temu, spełnia warunki przeszłości, a więc wymaga odrzucenia. Nie mówiąc o samym futuryzmie, który stał się immanentną częścią tradycji. Skoro tradycja/przeszłość „to tylko element… skutek uboczny”, to co jeszcze powinniśmy w sobie kwestionować?

No właśnie zwróciłem na to uwagę w poprzedniej wypowiedzi, że tradycja/przeszłość nie powinny być celem samym w sobie. Gdybyśmy chcieli konsekwentnie realizować ten postulat, musielibyśmy zakwestionować również transgresję, gdyż jej idea narodziła się już w odległej przeszłości i jest dość ważnym elementem tradycji, nawet nie w wymiarze kulturowym, ale już cywilizacyjnym. A co do innych sfer wymagających zakwestionowania… Wcześniej posługiwaliśmy się pojęciami: „tradycja”, „przeszłość”, jako opisanie pewnych zewnętrznych determinantów kształtujących jednostkę, przynajmniej ja ich używałem w takim kontekście. „Przeszłość” oczywiście ma dużo szersze znaczenie, bo dotyczy również intymnego życia konkretnego człowieka, jego bagażu doświadczeń. I to właśnie tę sferę uważam za równie ważną, jeśli nie ważniejszą w procesie kwestionowania i odrzucenia. Ale tutaj także, trzeba to wyraźnie zaakcentować, nie można wylewać dziecka z kąpielą. Jeśli w naszym intymnym bagażu doświadczeń jest coś, co jest motorem napędowym do inicjowania zmian, nie powinniśmy tego wykluczać z naszego życia, tylko dlatego, że należy do przeszłości. Reasumując, nasze empiryczne ego, które jest złożone z wszystkiego, co według futurystów jest szkodliwe i zbędne w naszym życiu, czyli z przeszłości oraz pamięci, i które stanowi podstawę/źródło naszych wszelkich pragnień, nawet tych związanych z radykalną transgresją, tworzeniem sztuki oraz z poznaniem Prawdy, nie powinno być uznane za zbędny obiekt konieczny do jak najszybszego usunięcia z naszego bytu! Powinno być przez nas „zaprogramowane” do kompletnego „wytarcia”, a w konsekwencji do przeprowadzenia pożądanej emancypacji.

No ale co ze sztuką w tym wszystkim? Ona ma również ulec szeroko zastosowanej zutylitaryzowanej prostytucji? Powracamy tym samym do początku naszej rozmowy, gdzie pojawiła się konkluzja o dewastacji awangardowej wrażliwości oraz jej intelektualnego potencjału.

Sztuka, łącznie z muzyką, jest jedynie, albo aż, zależy którą perspektywę społeczną tutaj przyjmiemy w jej recepcji, służebnym medium lub decorum… Narzędziem wspierającym filozofię do wyrażenia myśli, idei… Sztuka, która pragnie się wyemancypować i zamknąć się w swym zmysłowo-estetycznym mikroświecie, jest w efekcie skrajnie próżna i bezużyteczna. Sztuka ma w sobie też coś sadomasochistycznego. Ludzie z bliznami, łakną sztuki, aby je przywracać do postaci niegojących się ran, a następnie uszlachetniać ich istnienie, nadawać mistyczną konieczność. Więc, kto wie, może kolejne, coraz młodsze pokolenia, które coraz intensywniej ją odrzucają, a właściwie nie dostrzegają w sztuce żadnych znaczących i utylitarnych wartości, poza funkcjami rozrywki oraz kultywowania hedonistycznego etosu egzystencjalnego, mają rację? Po co się dołować odartą ze złudzeń i fikcji rzeczywistością? Po co otwierać te rany pochodzące najczęściej z okresu dzieciństwa, które z biegiem czasu rozrastają się i przetwarzają w ból metafizyczny? Po co konfrontować się z nimi i nadawać im głębszy sens, uzasadnienie? Skoro sztuka istnieje tak naprawdę dzięki cierpieniu oraz alienacji, a cierpienie oraz alienacja są niepożądanymi „śmieciami”, to może jej istnienie przynosi więcej złego niż dobrego w „dobrym samopoczuciu” mas ludzkich? Hitler oraz jego kampania usunięcia „zwyrodniałej sztuki” ze sfery publicznej może miała, jak się okazuje, pewien sens? 😉 Nieświadomie wyprzedził swoje czasy… Są tacy, którzy będą się krzywić na taki pomysł, ale jakże to tak? Sztuka pisana przez duże „S”, „enklawa wolności”, i mamy się jej pozbyć? Nigdy w życiu!!! Ale ci sami obrońcy wyrażania wolności w sztuce, i jako takiej sztuki odważnej, która ma poruszać ludzi, skłaniać do myślenia, bez mrugnięcia okiem są w stanie zabronić pokazywania w niej symboliki faszystowskiej, posługiwania się cytatami Hitlera, wulgarnej nagości, wyrażania negatywnych emocji, w tym nienawiści do określonych ludzi, lub nawet całego gatunku. Więc darujmy sobie całą tę sztukę i tzw. wolność w sztuce. Dialektyka jest prosta – albo kończymy z fikcją w naszym życiu, albo ją tworzymy i bez opamiętania namnażamy, również w obrębie funkcjonowania sztuki… Aktualnie nie oczekuje się od sztuki, by konfrontowała się ze strefą komfortu pokolenia schlebiającego korporacyjnej „kulturze zapierdolu” (oryginalnie Artur zastosował tu marksistowski, nieco archaiczny zwrot odnoszący się do wyzysku proletariatu oraz walki klas, ale postanowiłem, za jego zgodą, użyć tu współczesnego, nieco ironicznego sformułowania, które lepiej oddaje sens aktualnego stanu „rewolucyjnego” potencjału konsumpcyjnego młodych pokoleń – przyp. Rafał Kochan). Strefa komfortu jest ważniejsza niż sztuka. Przynajmniej ta sztuka, która dotychczas funkcjonowała w sferze przemian społecznych. Potrzebna jest nowa awangarda w sztuce, która tym razem zburzy relacje w układzie nadawca-odbiorca… Skoro Vivenza postulował, by w końcu przyjąć, iż nie ma prawa istnieć relacja: podmiot – przedmiot, to może powinno się ten brak związku przenieść również do sfery sztuki? Ja w każdym razie zgadzam się na taką rewolucję…

Nie wiem tylko, czy ego Vivenzy oraz innych artystów to zdzierży… Ale wówczas, jeśli przyjmiemy taką perspektywę, człowiek całkowicie pogrąży się w fikcji… To, o czym mówisz, ma postać typowego dla psychologii procesu wypierania niepożądanych doświadczeń…

Dlatego sztuka, od zarania dziejów, pełniła tak ważną funkcję w życiu człowieka, gdyż nie pozwalała mu na kompletne „odklejenie się od rzeczywistości”, a więc stwarzała, być może złudzenie, ale jednak dawała taką nadzieję, na kontakt z Prawdą, na uporczywe konfrontowanie się z nią oraz z jej konsekwencjami. Nie jestem tylko pewien, czy nadal pełni ona taką funkcję… Myślę, że została ona już całkowicie wchłonięta przez „system”… Została brutalnie wykorzystana, wysterylizowana i, odarta z jakiejkolwiek godności, wystawiona na widok publiczny, jako osobliwy lub kiczowaty eksponat, mniej lub bardziej unikalne trofeum spekulacyjnej wartości pieniężnej zdegenerowanego kapitalizmu… Niczym kastraci w zachodnioeuropejskiej operze w XVII i XVIII wieku.

Jaką więc rolę jej przypisywaliście, gdy zastosowaliście w swoim manifeście zmodyfikowaną doktrynę: „Sztuka – Życie – Akcja – Śmierć”.

Jeszcze te 10 lat temu nie miałem aż takich pesymistycznych przeczuć na temat sztuki. W każdym razie uznaliśmy wówczas, trochę na przekór historycznej awangardzie, zwłaszcza futuryzmowi, że skoro finalnie nie powiodło się sztuce opuszczenie dotychczasowego „elitaryzmu akademicko-galeryjnego” i zasymilowanie się z „życiem”, to może „życie”, wraz ze „śmiercią” uda się połączyć z ekskluzywizmem sztuki. Sądzę, że w zadawalający sposób koncepcja ta, póki co, okazuje się skuteczna – doszło faktycznie, przynajmniej w moim przypadku, do wyalienowanej integracji pełni „życia i śmierci” ze sztuką, a dzięki tobie także „akcja” znalazła swoje miejsce.

Jak rozumiem, biorąc pod uwagę to, co wcześniej mówiłeś o „służebności” sztuki wobec filozofii, czym ewidentnie wykonałeś ukłon w stronę Hegla, tak naprawdę cała ta futurystyczna doktryna jest metaforą heglowskiej „spekulacji filozoficznej”?

Dokładnie! Tylko poprzez tę „spekulację” człowiek jest w stanie określić właściwą optykę w eksploracji Prawdy. Oczywiście nie gwarantuje to ostatecznie żadnego sukcesu poznawczego, a tym bardziej jakiejkolwiek satysfakcji. Nie wspominając o tym, że samo dotarcie do tego miejsca, aby w ogóle podjąć taką próbę, stanowi już pewien problem kognitywny.

Rozumiem, że tą Prawdą jest dla ciebie przede wszystkim wiedza o samym sobie?

Tak. Poznanie samego siebie łączy się z akceptacją własnej przyszłości, nawet jeśli ona nie spełni naszych pokładanych nadziei, marzeń, oczekiwań… Nawet jeśli założymy w tej przyszłości przedwczesną śmierć z własnej inicjatywy… Łączy się też z naszym realnym życiem, czyli takim życiem, które wykracza poza to, co już wiemy o sobie. Iluzja, który stanowi podstawę każdej sztuki, paradoksalnie przybliża nas do Prawdy. Fałsz nas wyzwala, i bynajmniej nie czyni tego „zmysłowa prawda” oparta na zakodowanej „pamięci”. Kluczem do Prawdy jest myślenie w paradygmacie przyszłości i tego, co jesteśmy w stanie o niej powiedzieć nie przez własny pryzmat, ale tylko przez ten pryzmat, który wykreujemy poprzez spekulację filozoficzną wspartą sztuką.

Jest to zresztą jeden z postulatów transfuturyzmu – zacieranie granic pomiędzy „ułudą prawdy a mistyfikacją”…

Należy jednak pamiętać, że sztuka w swej naturze jest obarczona kolosalnym błędem, zasadniczą niedoskonałością, które biorą się ze sfery naszych zmysłów. To, co widzimy, słyszymy, czujemy, wszystko to jest iluzją, choć stwarza pozór jedynej i niepodważalnej normy tego, co jest prawdziwe, a co nie… A to z kolei determinuje permanentne „odklejanie się od rzeczywistości”. Więc w sztuce nie jest ważne, to jak ona jest stworzona. Ważne, czy potrafi wytrącić odbiorcę (i twórcę jednocześnie) na inną orbitę – z orbity doznań zmysłowych, na orbitę logosu. Na tym powinna polegać oczekiwana postać/rola sztuki, przynajmniej w ujęciu awangardowym, nowoczesnym. Ponadto, poznanie Prawdy o sobie, a tym samym o człowieku, stanowi fundamentalną podstawę rozwoju nauki w ogóle. Absolutnie żaden naukowiec, filozof czy artysta nie osiągnie znaczących sukcesów (rzecz jasna w kontekście indywidualnej satysfakcji mierzonej tempem prowadzonego samorozwoju), jeśli zaniedba wiedzę o sobie samym. A to z kolei oznacza, że tenże artysta czy naukowiec nie powinien koncentrować się jedynie na tym, co stanowi bazę jego głównej aktywności. Poznanie Prawdy wiedzie ku nas samych. Świat zewnętrzny może co najwyżej potwierdzić nasze poznanie, którego wcześniej nie dostrzegaliśmy.

Ale jednocześnie musimy zaakceptować tę fikcję, a następnie dowartościować, uszlachetnić ją…

 Tak… Tą fikcją w efekcie jest nasze ego, nasza, tzw. dusza. Dlatego Guillaume, początkowo przy moim braku akceptacji dla tej koncepcji, postulował tak mocno tę ideę, w której złudzenie duszy/ego jest niezbędne dla prawdziwego życia człowieka, jego rozwoju. Guillaume mocno sprzeciwiał się dalekowschodniej filozofii, która forsuje, jako cel egzystencji człowieka / cel rzekomego zbawienia poprzez techniki medytacji oraz inne, quasi intelektualne uzasadnienia, aby za wszelką cenę stłumić ego.

Nie tylko w dalekowschodniej filozofii panuje to przeświadczenie, że ego, a więc dusza, są odpowiedzialne za niekończące się cierpienie człowieka…

Tak, oczywiście. Chodzi tu o dominujący trend intelektualny, a nie jego geograficzna, czy też religijno-kulturowa tożsamość…

Ale jednocześnie w waszym manifeście mowa jest o „degradacji ego”…

Bo degradacja, o której wspomnieliśmy, ma ciągły charakter i nie ma związku z uczynieniem tego procesu celu samego w sobie. Degradacja ego następuje w naturalny sposób, gdy nadamy swemu logosowi określony format ontologiczny poprzedzony doświadczeniem „oświecenia”. Ścieramy ego, a ego musi być tego świadome… Nasza dusza musi być gotowa na to, że w pewnym momencie „zetrze się” kompletnie… Czyli nasza dusza musi zaakceptować własne, powolne samobójstwo… Bez duszy/ego, bez jej/jego prawdziwej akceptacji, człowiek nigdy nie osiągnie wyższego etapu rozwoju… Jak wspomniałem, Guillaume mocno nalegał, aby z tego uczynić fundament transfuturyzmu, a mi zajęło trochę czasu, a by to w pełni zrozumieć… A jak już to zrobiłem, po wielogodzinnych rozmowach z Guillaumem, nie wyobrażam sobie innej opcji…

Koncepcja ta przypomina mi nieco nauki U.G.Krishnamurtiego, w których kwestionował te wszystkie medytacje…

Guillaume pewnie znał te nauki, bo bardzo interesował się rozwojem duchowym, ale nigdy o U.G. nie rozmawialiśmy. Ja poznałem teksty Krishnamurtiego zaledwie kilka lat temu, już po śmierci Guillaume’a. Z tego, co pamiętam, U.G. kwestionował podział na obserwatora i na to, co jest obserwowane. Ja mam ciągle z tym problem, o czym rozmawialiśmy już wcześniej przy okazji wątku z Vivenzą. Myślę, że jest to idea „końca historii” w życiu jednostki. Póki co, tu i teraz, taki niechciany podział istnieje. Wierzę w tę ideę, ma ona dla mnie sens, ale sądzę, że tylko śmierć jest w stanie ją tak naprawdę urzeczywistnić.

Wróćmy jednak do najbardziej kontrowersyjnych, moim zdaniem, fragmentów „Manifestu Transfuturyzmu”, z których wynika mocno progresywna, lewicująco sformatowana optyka odwołująca się do potrzeby zacierania granic międzypłciowych, unieważnienia granic międzypaństwowych, transhumanizmu etc.

Z czym masz tu problem?

Ja osobiście nie mam, ale myślę, że wielu ludzi nie jest jeszcze przygotowanych na takie radykalne zmiany… Nawet w wymiarze ideologicznym, a co dopiero w zakresie zaimplementowania tego wszystkiego w realnym życiu.

Cóż może mnie obchodzić stan mentalny tych ludzi? Jeśli nie dostrzega się oczywistych tendencji występujących w nauce, w technologii, w zjawiskach społecznych, w ludzkich zachowaniach, żadna próba wyjaśnienia szerszego (filozoficznego) kontekstu nie odniesie tu skutku.

To może inaczej… Zarysowany przez ciebie/przez was kierunek pożądanego rozwoju człowieka napawa cię pozytywną nadzieją, czy wręcz przeciwnie, mam tu na myśli cały ten proces „rewolucyjnego aktu samounicestwienia” gatunku ludzkiego?

Człowiek, który wiedzie zwyczajne życie i nie zależy mu specjalnie na zgłębianiu istoty rzeczywistości, ma dwie opcje do wyboru. Albo tkwić w przeszłości i bezustannie liczyć (z reguły egoistycznie) na to, że będzie miał właśnie tylko on, niekoniecznie gatunek ludzki, szczęście w chaosie życia, wiedząc, że tradycyjne normy oraz deklaratywnie wyznawane wartości nie zdały dotychczas żadnego ważnego egzaminu, albo mieć nadzieję na zbawczy charakter materializmu historycznego, w którym przyszłość stanowi obietnicę coraz lepszego życia. Z Guillaumem dzieliłem przekonanie, że obie opcje stanowią dla nas elementarny problem. W samym manifeście nie wybrzmiała wyraźnie z kolei „trzecia droga”, choć uważnie się wczytując można jej obecność zauważyć, a która jest dla mnie optymalnym rozwiązaniem. A polega ona, jakkolwiek dziwacznie i nierealnie to nie zabrzmi, na życiu poza przeszłością i przyszłością. Egzystencja, w której śmierć, pamięć o niej oraz akceptacja jej duchowego charakteru, w moim przekonaniu stwarza warunki do wyjścia poza uciążliwy schemat zbankrutowanego regresu (tradycji) i atawistycznie upośledzonego progresu, pędu ku niekończącej się, stale przetwarzającej się nowoczesności…

Atawistycznie upośledzonego progresu?

Tak. Bo czymże innym jest anonimowo dyktowany rozwój technologiczny/cywilizacyjny, jak nie emanacją prymarnego popędu zachowania gatunku?

Dokładnie to samo Vivenza pisał. Może literalnie nie to samo, ale sens jego słów właściwie sprowadzał się do tego samego…

Owszem. Problem w tym, że Vivenza zaleca uświadomienie sobie tej sytuacji, a w związku z tym porzucenie relacji podmiot-przedmiot. Natomiast ja i Guillaume także, póki żył, rzuciliśmy temu wyzwanie. Wierzę, że człowiek może, dzięki transgresji oraz zmianie w percepcji śmierci, przekraczać swoje uprzedmiotowienie względem „obiektywizmu natury”.

A jeśli jest tak, jak pisał nasz ulubiony filozof, Georg Hegel, że duch absolutny poprzez swoją emanację w każdej możliwej postaci w stworzonym przez siebie wszechświecie dąży do uzyskania pełnej świadomości? Zatem śmierć, czy ta uświadomiona, czy przypadkowa i nieprzemyślana, jej metafizyczny rodowód nie stanowi tu żadnej różnicy, bo tak naprawdę chodzi tu tylko i wyłącznie o jedną z wielu dialektycznych możliwości, w tym przypadku – „rewolucyjny akt samounicestwienia” przeciwko fundamentalnemu popędowi zachowania gatunku.

Przyjmując, że jest właśnie tak, jak Hegel pisał na ten temat, nie ma to oczywiście żadnego znaczenia. Wówczas nic nie ma znaczenia w jednostkowym życiu człowieka, bo tak naprawdę liczy się wówczas tylko „duch historii”. Człowiek może jedynie, co najwyżej, poprzez kolejne etapy swego rozwoju zerknąć, niczym przez malutką dziurkę od klucza, na jakiś niewielki urywek całej tej tajemnicy, jakąś niewielką część tego duchowego procesu. Problem w tym, że zaproponowana przez Hegla mechanika nabywania świadomości ducha absolutnego jest skazana na niekończący się proces, gdyż, jak sądzę, upływ czasu nie wyczerpuje zakresu różnych możliwości. Każdy jeden narodzony człowiek, materia, foton – stwarzają kolejne, nie zaistniałe i nie doświadczone wcześniej konfiguracje istnienia świata, a tym samym nowe możliwości poznawcze dla „nieuświadomionego ducha absolutnego”. Nie przekonuje mnie taka perspektywa relacji ducha absolutnego z człowiekiem, i materią w ogóle. Ale, co do jednego zgadzam się z Heglem, że człowiek posiada w sobie cząstkę tegoż ducha. A to oznacza, przynajmniej dla mnie, że skoro duch absolutny stworzył wszechświat lub stał się jego immanentną częścią, aby poznać siebie, to oznacza, że panuje w tym układzie relacja podmiot-przedmiot. A skoro istnieje taka relacja, to człowiek z cząstką ducha absolutnego w sobie również występuje, czy też może występować w takiej relacji do zastanej materii/otaczającego świata, czyli natury.

Przejdźmy może na moment do samej muzyki. Różne przyśpieszenia, transmisja dźwięku od tyłu, transfery międzykanałowe, maszynowy, prymitywnie prosty rytm, efekt tarcia, odgłosy burzenia, remontu, budowania – całe to spektrum dźwiękowe odnoszące się do rewitalizacji duchowości człowieka, a jednocześnie radykalne uniwersum bruitystyczne ma swoje intelektualne uzasadnienie, ale co w tym wszystkim robią echa, fragmentaryczne strzępy, często zniekształcone, tradycyjnej muzyki popowej, czy opery? W muzyce Einstürzende Neubauten hałas reprezentuje freudowskie id, czy u ciebie jest tak samo, i wówczas ta opera lub muzyka pop pełni rolę zantagonizowanego super ego?

Nie. Jest zupełnie odwrotnie. I raczej posługuję się popem lub operą w zwizualizowaniu, a raczej w udźwiękowieniu idei ego, nie super ego. Natomiast cały ten hałas jest właśnie czymś więcej niż super ego. Gnostycy twierdzili, że człowiek składa się z ciała, duszy i ducha. Dla mnie hałas uosabia właśnie tę trzecią, na co dzień pomijaną, nie dostrzegalną, nie pojmowalną, ale dominującą, wszechobecną i w ogólnym rozrachunku najważniejszą sferę człowieka.

Co stanowi dla ciebie bezpośrednią inspirację, która powoduje, że postanawiasz w pewnym momencie tworzyć muzykę?

A to różnie z tym bywało. Kiedyś, bardzo dawno temu, taką inspiracją była muzyka, którą namiętnie słuchałem… Ale wiesz, jak sobie teraz o tym myślę, to na samym początku, czyli gdzieś na przełomie lat 70. i 80., kiedy spróbowałem poeksperymentować z dźwiękiem, oprócz tego koncertu Throbbing Gristle, który tak bardzo otworzył mi oczy i uszy, był smutek wywołany śmiercią mego ojca. Natomiast obecnie, a zaczęło się to jakoś w latach 2000., i tu cię pewnie zaskoczę, jest to muzyka pop głównie z okresu mojego dzieciństwa. To ona, nie muzyka awangardowa, jest głównym impulsem do chęci zanurzenia się w hałasie, a następnie stworzenia na jego podstawie całego tego dźwiękowo-filozoficznego pseudoświata, który wymyka się pełnemu zrozumieniu, nawet mi, autorowi, który go powołał. I bynajmniej nie jestem tu pretensjonalny… Ja naprawdę bywam szczerze zaskoczony traceniem kontroli nad tym, co uzyskałem komponując, a także nie umiem wyjaśnić, jak powstały niektóre struktury dźwiękowe, i nie tylko one, ale też ich dynamika, koloryt oraz specyfika narracyjna, które stały się efektem syntezy hałasu. Dźwięk, a szczególnie hałas jest po prostu nieobliczalny… i dlatego niezmiennie pozostaje fascynujący!

W sumie nie zaskoczyłeś. Boyd Rice (alias NON) też się inspiruje, a przynajmniej kiedyś tak było, muzyką pop. Tyle że w jego przypadku były to żeńskie zespoły z lat 50. i 60. Wydaje się, że na najnowszym albumie, który niebawem zostanie opublikowany, twoja uwaga została zwrócona na postać Jezusa Chrystusa. Dość karkołomna decyzja… Co Chrystus ma wspólnego z transfuturyzmem?

Wbrew pozorom, całkiem sporo. Jak wiesz, jestem ateistą, więc w pewien sposób określa to już kontekst tej decyzji. Zresztą powodów, dlaczego akurat tę postać wybrałem, jest co najmniej kilka. Przede wszystkim chciałem spojrzeć na Jezusa jako człowieka, nie boga. Jego „boskość” wynika, w moim przekonaniu, z samotności oraz odrębności wśród ludzi, nawet tych, którzy go na co dzień otaczali i z różnym skutkiem rozumieli, czyli apostołów. Następnie dostrzegam w nim potwierdzenie tego, że właściwy rozwój człowieka nie musi być obciążony funkcją postępu cywilizacyjnego. Jest bowiem jednym z tych, którzy nie znając ani mapy kosmosu, ani struktury atomu, a także bez stałego dostępu do miliona książek, zbliżyli się do poznania „rzeczywistości” poprzez jej negację. A to oznacza, że każdy człowiek, bez względu na swoje wykształcenie oraz status w hierarchii społecznej, jest w stanie to zrobić… No i sprawa najważniejsza, szczególnie biorąc pod uwagę to wszystko, o czym wcześniej rozmawialiśmy. Jezus jest postacią kluczową w naszym obszarze kulturowym, i nie ma tu znaczenia, czy był postacią fikcyjną, czy realną. A mianowicie jej kluczowość polega na tym, i co jest w zastanawiający sposób pomijane przez samych wiernych, jak też teologię, iż popełniając samobójstwo rękami innych ludzi sięgnął po ostatni owoc, który miał być niedostępny dla człowieka. Owoc z drzewa życia – czyli nieśmiertelność.

Tym bardziej nie mogę się doczekać, gdy mi dostarczysz już wszystkie nagrania do wydania. Z tego, co wspomniałeś w prywatnej korespondencji, część materiału tekstowego będzie pochodzić z zachowanych notatek Guillaume’a. Możesz zdradzić, co to są za notatki?

Właściwie to zdecydowana większość tekstów jest autorstwa Guillaume’a. Moja część jest znikoma i nawet nie będzie potrzeby, aby wyszczególniać, co dokładnie wyszło akurat spod mojego pióra. Natomiast, co do samego charakteru tych tekstów… Hm, są one trochę stylizowane na apokryficzne zapisy poświęcone życiu Chrystusa. Z tą różnicą, że Guillaume postanowił stworzyć fikcyjnie odnaleziony apokryf, który jest autobiografią Jezusa.

Kończąc już tę część naszej rozmowy, która będzie miała publiczny charakter, czy nie wydaje się tobie, że tak skrupulatne łączenie skrajnie niszowej muzyki opartej na bruityzmie z hermetyzmem idealizmu filozoficznego, jest w efekcie istną „mieszanką wybuchową”, redukującą niemalże do zera jakiekolwiek szanse na dotarcie do odbiorców, nawet jeśli wykonają pierwszy krok do poznania twojego dorobku? 

Jestem tego nawet pewien! Na szczęście to ty ponosisz tego chyba największe koszty 😉 A mówiąc poważniej… O ile wstręt ludzi do hałasu jest przeze mnie jakoś tam zrozumiały, o tyle niechęć ludzi do filozofii, a nawet zwyczajnej autorefleksji, zwyczajnie mnie zawstydza. Zawstydza mnie współczesny człowiek nie tylko pod tym względem, ale także w tym zakresie, iż dzięki niemu dostrzegam własne ograniczenia, które mnie samego zawstydzają. Zawstydza mnie to, że moje codzienne życie w żaden sposób nie jest związane z tym, o czym tu od kilku dni rozmawiamy. Za to z podziwem i zazdrością spoglądam na takich ludzi, jak ty, czy kiedyś Guillaume, którzy mają zsynchronizowane swoje życie prywatne z tym, w co wierzą i do czego są przekonani. Tak naprawdę to ty nadajesz realne świadectwo „rewolucyjnemu aktowi samounicestwienia”, które objawia się bezdzietnością z wyboru, mizantropią, aksjologiczną konsekwencją wprowadzaną w życie oraz społeczną autoeksmisją, a nie ja, który ma rodzinę, dba o jej resocjalizację oraz współtworzy właściwe relacje międzyludzkie w społeczeństwie. Tak naprawdę to Guillaume poprzez samobójstwo nadał realne świadectwo transfuturyzmowi, a nie ja, choć byłem pomysłodawcą tej koncepcji. Dlatego hałas i filozofia współtworzą wspólną, radykalnie nieakceptowalną przestrzeń, dzięki której szansę na spotkanie ma to wszystko, co realne i fikcyjne; to, co już było, i to co będzie, albo to, co nigdy nie będzie miało sposobności zaistnieć… Dlatego nie przeraża mnie taka okoliczność, że hałas z filozofią tworzą „antyspołeczną mieszankę”, która nie spełni swego zadania… Jestem bowiem pewien, że spełni, i jest to tylko kwestia czasu, który, jak już wiemy, jest względny… i zależy od grawitacji… grawitacji hałasu…i grawitacji słowa…

Leave a comment