REINTERPRETACJA FUTURYSTYCZNEGO BRUITYZMU – ZBIEŻNOŚCI I RÓŻNICE WYSTĘPUJĄCE W DOROBKU JEANA-MARCA VIVENZY ORAZ ARS SONITUS. ROZMOWA Z ARTUREM R. SZTUKALSKIM, CZĘŚĆ 2

Pojawia się też pewnego rodzaju zarzut skierowany pod adresem akademickiego środowiska elektronicznej awangardy, a konkretnie twórców muzyki konkretnej, jakoby umniejszali oni znaczenie bruityzmu futurystycznego Luigiego Russolo.

Myślę, że Vivenza trochę przesadza w antagonizowaniu bruityzmu futurystycznego z muzyką konkretną w wydaniu „post-schaefferowskich” kompozytorów. Oczywiście wiemy, z czego to wynika, ale wywołany przez niego spór jest nieco sztuczny…

Nie jestem pewien, czy faktycznie obaj wiemy to samo. Z czego wynika to antagonizowanie?

Z przyjętej relacji podmiot-przedmiot, a tym samym z fundamentalnej rozbieżności, która dotyczy przyjęcia określonej postawy wobec obiektywizmu lub subiektywizmu w procesie tworzenia, jak i natury samego hałasu – głównego tworzywa dźwiękowego wykorzystywanego w praktyce kompozytorskiej. Natomiast „sztuczność sporu” polega na tym, moim zdaniem, że zupełnie nie ma ona znaczenia dla muzyki jako takiej, dla jej adeptów, a tym bardziej, dla odbiorców. Vivenza wykorzystywał techniki kompozytorskie muzyki konkretnej oraz jej założenia estetyczne, tzn. bazował na nagranych już dźwiękach, a także samodzielnie wygenerowanych za pomocą dostępnych urządzeń elektronicznych, po czym komponował w podobny sposób, jak robili to akademiccy twórcy, dostosowując się do tego samego awangardowego paradygmatu muzyki konkretnej, który jasno wytycza drogę od konkretu, do abstrakcji, a pisząc jeszcze bardziej precyzyjniej, od konkretnego obiektu dźwiękowego, do abstrakcji muzycznej.

Myślę, że dla Vivenzy osią sporu tutaj nie jest to, jak się tworzy muzykę opartą na bruityzmie, tylko z jakim nastawieniem intelektualnym, i z jaką kalibracją wrażliwości przystępuje się do pracy z hałasem. On sam podaje tutaj czynnik „doświadczenia”, który charakteryzował jego relację z bruityzmem, i który stoi w opozycji do „intencjonalnego konceptu”, a więc scholastycznej cechy determinującej twórczość kompozytorów muzyki konkretnej.

Oczywiście. Tylko postawmy Vivenzie, a przede wszystkim sobie pytanie, jakimi narzędziami należy się posłużyć, aby wywnioskować, że owo „doświadczenie” nie brało udziału w procesie tworzenia Pierre’a Schaeffera, czy Michela Chiona? A właściwie, co to znaczy, że „doświadczenie” stanowi fundament sprawczości w praktyce kompozytorskiej? W jaki sposób jest ono rozpoznawalne? Jest to mocno deklaratywne podejście, które uzurpuje sobie prawo do decydowania o tym, gdzie to magiczne „doświadczenie” przejawia swoją obecność, a gdzie nie. Sądzę, że nie jest to do końca szczęśliwe określenie, aby wyróżnić pewien tryb twórczości, który miałby mieć szczególny związek z bruityzmem. A ponadto dowodzi, że hałas wymyka się obiektywizacji jego źródła, czyli, jak to sam Vivenza poetycko nazywa, „zdynamizowanej materii”.

Nie wiem, może miał tak naprawdę na myśli „trans” lub coś, co opisywałoby jakąś spontaniczną, emocjonalną „integrację” z naturą akustyczną hałasu. Problem w tym, że „trans”, czy też „emocjonalna integracja” nie są pojęciami o wystarczającym potencjale i ciężarze znaczeniowym w dyskursie naukowym. „Doświadczenie”, jakkolwiek enigmatycznie i wieloznacznie rozumiane, oddaje tu przede wszystkim sens świadomego „uczestniczenia w obiektywnej autokreacji świata”. Nawiasem mówiąc, ten „trans” wyczuwam też w muzyce Ars Sonitus, i jest on w wielu aspektach zbieżny z tym, który jest obecny w kompozycjach Vivenzy.

Ta „transowa” zbieżność wynika, jak sądzę, ze stosowania podobnych obiektów dźwiękowych i technik kompozytorskich. Faktem jest też to, że nie jestem w swej praktyce kompozytorskiej zwolennikiem nadmiernej dezintegracji struktury fonicznej, która akurat charakteryzuje formalny model muzyki konkretnej. Bez cienia wątpliwości „transowość” mojego bruityzmu i Vivenzy posiada podobny rodowód estetyczny. Nie będę też ukrywał, że pod koniec lat 80. jego muzyka wywarła na mnie ogromny wpływ, co pewnie ma właśnie swoje konsekwencje w eksponowaniu tej dźwiękowej „transowości”. Wracając do wątku, Pierre Schaeffer również, jak dobrze pamiętam, odwoływał się w „Traktacie o obiektach dźwiękowych” do „doświadczenia” jako jednego z głównych punktów odniesienia awangardy w muzyce, która za swój cel obrała MATERIALNOŚĆ dźwięku. Celowo zaznaczam to kluczowe słowo w kontekście futurystycznego materializmu dynamicznego, a tym samym istoty futurystycznego bruityzmu, aby wskazać, że muzyka konkretna ma jednak z nim istotny związek. Niemniej jednak, bez względu na to, jakie pojęcia lepiej miałyby opisać zantagonizowaną postawę wobec poetyki muzyki konkretnej, cały problem został przez Vivenzę przeintelektualizowany, a miejscami nawet przeinterpretowany (aby nie użyć mocniejszego określenia – „przekłamany”), co doprowadziło do jego sztuczności i nieużyteczności. W mojej ocenie rozdźwięk pomiędzy bruityzmem futurystycznym, reprezentowanym przez Vivenzę, a akademizmem muzyki konkretnej, bierze się jedynie z prozaicznej przyczyny, która polega na wystąpieniu określonych tendencji w praktyce kompozytorskiej, co przełożyło się z kolei na taką, a nie inną konwencję stylistyczną. Mówiąc nieco prościej… Na przełomie lat 40. i 50., kiedy powstała muzyka konkretna, istniejąca wówczas specyfika technologiczna, jej ograniczenia, wymusiły niejako nowy, optymalny „model” komponowania. Polegał on na resegmentowaniu taśmy magnetofonowej, a to z kolei zdeterminowało przewartościowanie struktury dzieła muzycznego, które utraciło swoją linearną narrację i dynamikę. W tamtym okresie, Schaeffer i Henry, nawet jeśli chcieliby tworzyć swoją muzykę za pomocą innych technik kompozytorskich opartych na manipulowaniu magnetofonami, to nie mieliby na to szansy, gdyż zwyczajnie nie było wtedy jeszcze syntezatorów oraz innych urządzeń elektronicznych. Preparowane taśmy stanowiły dla nich jedyny punkt odniesienia w procesie komponowania. Przypomnijmy, najpierw w wyniku eksperymentów z dostępnymi magnetofonami w studiu radiowym powstała muzyka, a dopiero na jej podstawie Schaeffer podjął się badań naukowych, które stały się kanwą jego prac teoretycznych. Pozostaje więc do rozstrzygnięcia, czy Vivenza tak naprawdę krytykuje sformułowane tezy naukowe z tychże prac teoretycznych, czy muzykę konkretną w swej estetycznej specyfice? Bo chyba nie domniemany brak, jakkolwiek pojmowanego „doświadczenia” twórców muzyki konkretnej, skoro oni sami upatrują w „doświadczeniu” kluczowe znaczenie w percepcji muzyki awangardowej… Jestem też ciekawy, czy kolejna formuła awangardowa oparta na bruityzmie, live electronics, która pojawiła gdzieś na przełomie lat 50. i 60. w USA, głównie dzięki Johnowi Cage’owi oraz Davidowi Tudorowi, stanowiąca pewnego rodzaju polemikę z muzyką konkretną, spełnia jego warunek w zakresie sprawczości „doświadczenia”, a także zacierania granic pomiędzy przedmiotem, a podmiotem?

Nie wiem, jak odpowiedziałby Vivenza na to ostatnie pytanie, ale wiem, że nie wyraził się on pozytywnie o dorobku japońskich wykonawców z kręgu noise industrialu, którzy pełnymi garściami czerpali inspiracje z live electronics. A mianowicie, w przeprowadzonym wywiadzie z 1999 roku napisał coś takiego: „(…) cechy bruityzmu japońskiego wydają się mi mierne pod względem teoretycznym i praktycznym, i raczej nie nazwałbym ich polemicznymi w stosunku do teorii europejskiej czy amerykańskiej, ale raczej naiwnymi i pozbawionymi głębi.” (Stetoskop, nr 2/2000). Nawiązując jeszcze do poprzedniego wątku, mam rozumieć, że tobie są jednak bliższe schaefferowskie postulaty muzyki konkretnej, niż estetyczne założenia futurystycznego bruityzmu?

Tak, zdecydowanie. Dlaczego? Ponieważ Russolo, jak i jego wyznawca, Vivenza, pozostają, każdy z nich na swój, osobliwy sposób, wierni mimetyzmowi w sztuce. Russolo wyraża chęć wsłuchania się w świat takim, jakim jest, natomiast Vivenza utrzymuje, iż należy wydobywać i zachowywać hałas w obiektywnej postaci. Ponadto, tzw. obiektywność hałasu, o której tak dużo pisze Vivenza w kontekście futurystycznego bruityzmu, w moim przekonaniu jest życzeniową konstrukcją myślową i najzwyczajniej nie ma ona swego potwierdzenia w praktyce. Weźmy na przykład nagrania Russola, które zostały współcześnie odtworzone na podstawie zachowanych rękopisów oraz zrekonstruowanych intonarumori. Czy odbiorca byłby w stanie zidentyfikować, jaki rodzaj imitowanego źródła hałasu został faktycznie wykorzystany w danym utworze? Nie sądzę… Myślę, że w przypadku dowolnego nagrania w wykonaniu Vivenzy, też miałby niemały kłopot, choć, jak wiadomo francuski kompozytor bazuje głównie na naturalnych odgłosach maszyn, czy szumie hal fabrycznych, które uzupełnia brzmieniem różnych syntezatorów oraz innych urządzeń elektronicznych. Jeśli odbiorca nie jest w stanie zidentyfikować hałasu, wyróżnić jego naturalnej osobliwości, od tej syntetycznie wygenerowanej, to oznacza, że Schaeffer miał jednak rację twierdząc, że każdy obiekt dźwiękowy posiada akuzmatyczną właściwość dopełniającą się w wyniku aktywnego zaangażowania w procesie muzycznym odbiorcy, który odkrywa oraz interpretuje dzieło muzyczne na nowe, często unikalne sposoby.

Myślę, że jednak zbyt pochopnie przypisujesz Luigiemu Russolo mimetyczne tendencje w jego futurystycznym bruityzmie. Dla przypomnienia, w „Sztuce Hałasu” napisał coś takiego: „Wprawdzie charakterystyczną cechą każdego szumu jest brutalne przywracanie nas do życia, to sztuka hałasu NIE POWINNA ograniczać się tylko do zwykłego naśladownictwa. (…) Nowa orkiestra będzie wytwarzać najbardziej złożone i najnowsze emocje dźwiękowe, NIEKONIECZNIE poprzez ciąg imitujących nasze życie hałasów, ale fantastyczne połączenia tych różnorodnych dźwięków”.

Jednocześnie, w tym samym tekście skodyfikował hałas w sześciu, teoretycznych kategoriach dźwiękowych, aby wytwarzać go w konkretnej postaci za pomocą swoich mechanicznych instrumentów. A przeznaczeniem tych instrumentów było przecież imitowanie wszechobecnego hałasu. Russolo, futurysta, wrócił więc niechcąco do przeszłości, kiedy to człowiek zaczął konstruować pierwsze instrumenty, pragnąc za ich pośrednictwem oddać w akustycznej sferze doznań sensorycznych stan swoich różnorodnych emocji lub tworzyć możliwie najbardziej idealne dzieła muzyczne potwierdzające boską obecność w naszym przepięknym świecie. Jakie ma więc znaczenie, czy w muzyce imituje się za pomocą dźwięku jakieś emocje bądź doskonałą harmonię, czy może hałas, nawet, jeśli poprzez łączenie różnych jego emanacji, multiplikuje się jego „fantastyczne” idiomy? Sądzę, że nie ma tu żadnego znaczenia obiekt imitacji. Nawet, jeśli jest to w przeważającej części przemysłowo-miejski hałas, który dotychczas był zwyczajnie nieobecny lub pomijany w tradycji muzyki. Schaeffer w swojej pracy dokonał systematyzacji dźwięków w postaci tzw. PROGREMU (czyli Programme de la Recherche Musicale / Program Badań Muzycznych) dając do zrozumienia, że w efekcie każdy obiekt dźwiękowy może okazać się hałasem. Hałas więc, nawet ten, który został przez Russola wyodrębniony z całego ziemskiego uniwersum akustycznego, tak naprawdę może w każdej chwili przestać istnieć w swoim „zakazanym”, czy też „niechcianym”, ale i „uwielbianym” w niektórych kręgach społecznych paradygmacie kontekstu kulturowego. Uzależnione to jest jedynie od stanu wrażliwości/predyspozycji intelektualnych odbiorcy, który, niczym obserwator w fizyce kwantowej, mimowolnie decyduje o tym, co faktycznie usłyszy, lub, co jest bardziej mistyczne i, póki co, kompletnie abstrakcyjne oraz niepojęte, będąc zintegrowany z określoną energią (metafizyczną wibracją, etc.) w danym miejscu i czasie, zespala się jedynie z jej „wolą” (lub „przedstawieniem”, używając schopenhauerowskiej narracji). Choć de facto, to kompozytor przecież  decydował o zdefiniowaniu, a także ukształtowaniu określonego obiektu dźwiękowego. Panująca relacja między twórcą/kompozytorem, dźwiękiem, a odbiorcą jest jednym z najbardziej fascynujących zagadnień, które eksploruje Pierre Schaeffer w muzyce konkretnej. Doniosłość i ranga tego zagadnienia jest tak duża, ponieważ wykracza daleko poza samą muzykę, i sztukę w ogóle.

Z pewnością sięgając aż po fenomenologię. Skoro dotarliśmy do rubieży rozważań filozoficznych, rozstrzygnijmy to zatarcie granicy pomiędzy przedmiotem, a podmiotem, które wydaje się dla Vivenzy zasadniczą cechą futuryzmu…

Powołuje się on nawet na Pierre’a Lévy’ego piszącego, że „wiele współczesnych nurtów naukowych odkrywa naturę zawierającą byty oraz rzeczy, które nie są już oddzielone jakąś ontologiczną żelazną kurtyną”. Co do ogólnej zasady, do pewnego stopnia zgadzam się tutaj z Vivenzą i Lévym. Świadczyć o tym mogą nie tylko humanistyczne nurty naukowe, jak np. postmodernizm, ale i fizyka, ze wspomnianą już wcześniej mechaniką kwantową na czele, gdzie obserwacja nie jest już tylko pasywnym aktem, ale staje się czynnikiem wpływającym na stan obserwowanego systemu. Ma to wszystko również swoje przełożenie na psychologiczno-filozoficznym podłożu, gdzie dotyka problemu ego, czy manifestacji różnych inkarnacji Heglowskiego ducha. Nie wspominając o aspekcie religijnym, gdzie idea symbiozy z otaczającym wszechświatem jest obecna chociażby w buddyzmie. Trudno jest zakwestionować te wszystkie tendencje sprowadzające się do unicestwienia granic pomiędzy podmiotem i przedmiotem.

Nie do końca rozumiem, dlaczego treść rewolucyjnej fizyki kwantowej ma udowadniać zacieranie się granic pomiędzy podmiotem, a przedmiotem, skoro ta teoria nie powstała na podstawie obserwacji otaczającego świata, jak to było w dotychczasowym paradygmacie prowadzenia odkryć naukowych, tylko zaistniała w wyniku przeprowadzenia skomplikowanych operacji matematycznych. Zatem geneza jej sformułowania tkwi tak naprawdę w abstrakcyjnej przestrzeni matematycznych znaków i symboli. To samo miało miejsce w przypadku teorii względności Einsteina.

Nie czuję się kompetentną osobą, aby wypowiadać się na temat fizyki teoretycznej. Szczególnie w zakresie abstrakcyjnego języka matematycznego opisującego rzeczywistość, zwłaszcza tę jej płaszczyznę, której nie dostrzegamy gołym okiem. W pełni jednak rozumiem twoje zdezorientowanie. Ono mi również towarzyszy… Dlatego też, o czym wcześniej wspomniałem, jedynie do pewnego stopnia rozumiem i podzielam argumentację Vivenzy w omawianej sprawie. Biorąc pod uwagę to, że człowiek jest immanentną częścią natury, zaczęto coraz intensywniej podejmować aktywność integrującą go z otoczeniem, zarówno w wymiarze intelektualnym, jak i praktyczno-pragmatycznym. Wcześniej towarzyszył mu bowiem odwrotny proces, a mianowicie zakrojona na szeroką skalę alienacja w obrębie tejże natury, co w pewnym momencie przyjęto jako główne źródło jego cierpienia. Różne systemy religijne i filozofia znalazły mniej lub bardziej przekonujące wyjaśnienia, dlaczego tak się dzieje. Gorzej było ze znalezieniem skutecznego antidotum. Idea porzucenia tej podmiotowo-przedmiotowej dychotomii w logiczny sposób umożliwiła uzbrojenie się nadzieją, że istnieje realna szansa na fundamentalną zmianę jakości egzystencji.

Oczywiście nie ma tu znaczenia, czy tym bezpośrednim jego otoczeniem była natura w swej najbardziej pierwotnej i dzikiej postaci, czy stworzona ze stali, betonu oraz szkła oaza pożądanego bezpieczeństwa…

Oczywiście! Poruszyłeś właśnie ważną kwestię – alienacja człowieka odbywa się niezależnie od tego, w jakich warunkach przychodzi mu funkcjonować. Jest to jeden z argumentów przemawiających za tym, że nie jest możliwe kompletne zatarcie granicy pomiędzy podmiotem, a przedmiotem.

Jak dla mnie, świadczy to też o tym, że alienacja zachodzi w samym człowieku, co może z kolei potwierdzać ułudę równorzędności tegoż otoczenia w stosunku do podmiotu. A tym samym cały ten plan materialny jest jedynie wtórnym tłem, któremu nadaje się przesadne znaczenie.

Brzmisz jak platonik lub gnostyk… Ale tak, masz rację, w pełni zgadzam się z twoim spostrzeżeniem.

Z drugiej strony, całkiem przekonywująco Vivenza pisze coś takiego: „Obiektywna materialność świata oraz jej odbicie w świadomości człowieka dostarczają metody wyjaśniania, poznawania i przekształcania rzeczywistości. W tym właśnie tkwi istota sztuki futurystycznej, wywodzącej się z teoretycznej koncepcji materializmu dynamicznego”.

Może i brzmi to przekonywująco, ale nie podzielam jego materializmu historycznego. Jak wiesz, jestem wielkim zwolennikiem marksizmu, ale nie należę do tego grona jego wyznawców, w którym bezkrytycznie przyjmuje się wszystko, co zostało zapisane przez Marksa. Fundamentalna niezgodność występująca pomiędzy mną, a Vivenzą zawarta jest w jego następujących słowach: „(…) to dzięki realizacji swojej twórczej energii ludzie przekształcają naturę, społeczeństwo, a w konsekwencji siebie samych”. Po pierwsze, w moim przekonaniu nie zachodzi żadna zależność pomiędzy jakościową zmianą samego siebie w wyniku przekształcającej się natury i społeczeństwa. Brak tej zależności widoczny jest za oknem… Otoczenie się zmienia, społeczeństwo się zmienia, a ludzie jacy byli kiedyś, nawet wieki temu, tacy sami pozostają ze swymi kardynalnymi ułomnościami, powielając te same błędy, a także bezrefleksyjnie ulegając tym samym słabościom. I po drugie, jeśli już miałaby zachodzić taka zależność, to widziałbym ją w diametralnie innym wektorze zmian, a mianowicie: to dzięki realizacji swojej twórczej energii ludzie najpierw jakościowo przekształcają siebie samych, w konsekwencji czego uruchamiają się zmiany społeczne, jak też naturalnego otoczenia.

Innymi słowy, ty jesteś idealistą, a on materialistą. Twój transfuturyzm ma rodowód w idealizmie, a jego futuryzm – w materializmie. Wiem, że wspólnie z Guillaumem zasygnalizowałeś już to wszystko w „Manifeście Transfuturyzmu”, ale niezwykle intryguje mnie twoja/wasza filozoficzna, w moim przekonaniu oryginalna optyka na to, kim jest, a raczej kim (czym) może być człowiek wraz z całą tą jego złożoną relacją z otaczającą rzeczywistością. Ilekroć czytam wasz tekst, tylekroć żałuję, że ma on taką skrótową postać wyrażenia radykalnych myśli, co oczywiście jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę specyfikę formy literackiej, jaką jest manifest. Wspomniany radykalizm, który z jednej strony afirmuje, ale i kwestionuje aktualność historycznego futuryzmu, stanowi też, możliwe że nawet nieintencjonalną, jak sądzę, polemikę z założeniami estetycznymi oraz filozoficznymi Vivenzy.

Pozornie może to tak wyglądać od oficjalnej strony scholastycznie sformalizowanej filozofii. W moim przekonaniu, które jest osadzone w całkowicie subiektywnym i suwerennym systemie pewnych wyobrażeń, filozoficzny materializm nie jest aż tak skrajną opozycją do idealizmu. Nie chciałbym jednak teraz tego rozwijać i zmieniać wątku. Zaznaczę tylko, że wbrew zapewnieniom Vivenzy, ja nie byłbym tego taki pewien, iż historyczny futuryzm, ten włoski, szczególnie w pierwszej fazie jego istnienia, ma również swój rodowód materialistyczny. Może jego rosyjska odmiana była materialistyczna… Nie wiem… Wymaga to gruntownego zbadania. Może ty masz bardziej przemyślaną tę sprawę… W każdym razie jestem w stanie wyobrazić sobie, i do tego miejsca zgadzam się z agitowanym przez Vivenzę absolutnym materializmem, iż człowiek jest niejako „zatopiony” w materii, w jej energetycznym kołowrocie. Z kolei zindywidualizowana dusza/empiryczne ego jawi się jako bliżej nieokreślone i niepożądane „ciało obce”, które stanowi permanentną przeszkodę w świadomym zaakceptowaniu stanu jedności z otoczeniem. Mój „idealizm” ani nie kwestionuje inherencji człowieka z otoczeniem, ani zgubnego charakteru empirycznego ego. Mój „idealizm” wskazuje jedynie, że nadrzędnym celem człowieka jest kwestionowanie tej inherencji z absolutnym materializmem, które nie może przebiegać bez udziału empirycznego ego. Tym samym upatruję w tymże ego/duszy skuteczne niwelowanie w „samobójczym” procesie rozkładu wspomnianej inherencji człowieka z materią.

Co do rzekomego, materialistycznego rodowodu rosyjskiego futuryzmu, nigdy pod tym kątem nie analizowałem tego zjawiska. Jest to ciekawy temat do zgłębienia. Z pewnością pochylę się nad nim w niedalekiej przyszłości. Myślisz, że włoscy futuryści byli gnostykami? Mam tu na myśli oczywiście gnozę, jako ogólny konstrukt pewnego rodzaju duchowości człowieka, niekoniecznie związaną z jakąś konkretną jej religijną afiliacją.

Myślę, że przynajmniej kilku z nich było na ścieżce ku gnozie. Jak pewnie doskonale wiesz, można być w pewnym sensie do tego predestynowanym, ale jakoś ominąć ten moment, aby jej doświadczyć. Taki Jiddu Krishnamurti osiągnął ją dopiero w wieku 53 lat. Wydaje się mi, że Russolo mógł być gnostykiem. Europejczycy są wstrzemięźliwi ze zdradzaniem tego typu intymnych przeżyć, nawet najbliższym sobie osobom. Niezmiennie należy to do tabu w kulturze zachodniej. W każdym razie żona Russola chyba o tym nie wiedziała. Gdyby było inaczej, napisałaby o tym wprost w jego biografii.

Jak sądzisz, co mieli na myśli Russolo i Vivenza, twierdząc, że hałas może służyć jako swoisty wehikuł „brutalnie przywracający nas do życia”?

Nie jestem pewien, czy obaj mieli faktycznie to samo na myśli. Vivenza doprecyzowuje gdzieś w jednym ze swoich tekstów, że dzięki futurystycznemu bruityzmowi zostaną ujawnione mechanizmy, które pozwolą także dostrzec prawdziwą naturę materii wraz z jej ontologiczną genezą. Czy to oznacza, że Russolo myślał w tych samych kategoriach? Wątpię… Uważam, że włoski futurysta dostrzegał tu jedynie emancypacyjny potencjał hałasu, który mógł, dosłownie i w przenośni, wybudzić z apatii, z jakiegoś paseistycznego uśpienia, a tym samym wyzwolić człowieka oraz przywrócić go do życia…

Wygląda to niczym koncepcja taktyki szoku, skądinąd znanej z kultury industrialnej…

Niewątpliwie, z tym zaznaczeniem, że Russolo chciał „szokować” jedynie hałasem. Kończąc poprzedni wątek, bo jest tego warty, przytoczony przez ciebie fragment „Sztuki Hałasu” bezpośrednio i jasno korelował z wiodącymi postulatami futuryzmu, bez zbędnego „zaśmiecania” klarownego przekazu jakimiś okultystyczno-ezoterycznymi motywami, którymi rzeczywiście interesował się Russolo. Echa jego zainteresowań nie muszą przecież być wszędzie obecne… Najzwyczajniej Vivenza dopuszcza się tu subtelnej manipulacji, która ma przede wszystkim narzucić czytelnikowi narrację utrzymującą uzasadnienie tezy, jakoby hałas posiada materialistyczno-obiektywny rodowód.

Okultystyczno-ezoteryczne motywy również były/są obecne w muzyce industrialnej… Pozwalam sobie na lekkie rozładowywanie napięcia tymi wrzutkami, bo zawsze mnie nurtowało, dlaczego hałas był od niepamiętnych czasów w taki sposób kojarzony, a to z sublimacją antyspołecznego i destrukcjogennego wyzwolenia, a to z desakrylizacją panujących systemów religijnych.

Z pewnością przyczyn jest sporo. Mi najbardziej pasuje wyjaśnienie, które podpowiedział mi kiedyś Guillaume, a mianowicie, że hałas poprzez swoją dialektyczną naturę stanowi najpełniejszą, akustyczną egzemplifikację empirycznego ego.

Podoba się mi to wyjaśnienie. Mam jednak z tym pewien problem… W jaki sposób ma dojść do degradacji dominującej roli empirycznego ego, skoro bruityzm, a więc artystyczny hałas w tej swej dialektycznej naturze, ciągle adoruje tę naszą dwoistość duszy?

Sztuka, a więc bruityzm, stanowi jedynie etap pośredni. Jest narzędziem do przedostania się w sferę myślenia dialektycznego oraz filozoficznej spekulacji. To dopiero z tego miejsca następuje zainicjowanie degradacji naszej duszy/empirycznego ego.

Dla wielu wykonawców industrialnych, np. Throbbing Gristle, muzyka, czyli, w ich przypadku, w pewnej części – hałas, jako taka też służyła jedynie za medium informacji. W każdym razie, pomimo dzielącego ciebie i Vivenzę biegunowo odmiennej optyki m.in. na ontologiczne pochodzenie hałasu, obaj zgadzacie się co do jednego, i to was też łączy z futuryzmem, celem człowieka jest neutralizowanie ego.

Owszem. Muszę jednak zrobić tu pewne małe zastrzeżenia. O ile Vivenza dostrzega w hałasie pierwotny obiektywizm, o tyle ja widzę w nim dialektyczną złożoność, która jest bezpośrednio uzależniona od aparatu poznawczego człowieka, a tym samym jego empirycznego ego. O ile dla Vivenzy człowiek jest tworem, takim samym, jak reszta obiektów/stworzeń natury, którego świadomość oraz duchowość są wytworami przyrody i społeczeństwa, o tyle dla mnie istota ludzka, w całym tym swoim niekwestionowanym rodowodzie materialnym, posiada jednak coś, co jest niepoznawalne, co gnostycy określali mianem „pneumy”, W przeciwieństwie jednak do gnostyków, ani nie identyfikuję tej „pneumy” z tzw. Prawdziwym Bogiem, ani też definitywnie nie upatruję w niej mistycznego pierwiastka boskiego, który odpowiada za proces jednoczenia się z nim. Co więcej, przypuszczam, że nie pokrywa się postrzeganie empirycznego ego między mną, włoskimi futurystami oraz Vivenzą. Jestem przekonany, iż każdy z nas miałby inną koncepcję tego, czym jest i jaką pełni rolę w naszym życiu dusza/empiryczne ego.

Leave a comment